poniedziałek, 12 października 2009

Europa oskarżona


fot. Wydawnictwo Czarne.
Poniższy tekst ukazał się też drukiem - to mój gazetowy debiut - w piśmie "Le Monde Diplomatique edycja polska". Podziękowania również dla załogi "Krytyki Politycznej", która opublikowała go na portalu KP.

- Ten, kto odszedł z domu, ma trzy możliwości. Może osiągnąć sukces, ponieść porażkę lub umrzeć – mówi jeden z bohaterów książki „Afrykańska odyseja”, napisanej przez niemieckiego dziennikarza Klausa Brinkbäumera. Dla wielu Afrykańczyków piekielnie trudna podróż na wymarzony Stary Kontynent kończy się albo porażką, albo coraz częściej nawet śmiercią. Ten krwawy rachunek w dużej mierze obciąża konto Europy.

Europa nie wie, czym jest. Europa nie wie, dokąd zmierza. Elity nie wiedzą, czym jest tożsamość Starego Kontynentu, a zwykli obywatele coraz częściej dają się uwieść fali nacjonalizmu i szamanom, odprawiającym z nową energią stare czary o „narodowych interesach” i „groźnych obcych”. Tak prezentuje się aktualnie kondycja Europy. I właśnie na tak niepewny swojej tożsamości Stary Kontynent spada fala imigrantów z Afryki. Afrykańczycy nie są jednak w Europie mile widziani.

Afrykańczycy uciekają z beznadziei. Nie mają też dokąd wracać, bo podróż kosztowała tyle, że często musieli sprzedać dom, byle tylko pokryć wszelkie koszty. Wierzą, że Europa to ich wymarzony raj na ziemi. Kraina mlekiem i miodem płynąca, w której nie ma żadnych problemów. A nawet jeśli są, to tak błahe w porównaniu z nędzą codziennego życia w Afryce.

Sęk w tym, że Europa wcale nie zamierza witać gości z Afryki z otwartymi ramionami. Na nieproszonych przybyszów czekają szybkie łodzie patrolowe, ogarniające olbrzymi teren radary, superczułe kamery termowizyjne, słowem – potężny techniczny arsenał. Europa nie waha łożyć milionów euro, byle tylko uszczelnić swoje granice przed nielegalnymi imigrantami. Europa nowych nie chce. Europa się ich boi.

Efekt jednak jest taki, że Morze Śródziemne staje się powoli – jak zauważył nawet swego czasu jeden z oficjeli Watykanu – masowym cmentarzyskiem. Czasem do mediów przebije się informacja o kolejnej tragedii. O kolejnej zatopionej łodzi, o kolejnym transporcie imigrantów wiezionych choćby w hermetycznie zamkniętych ładunkach TIR-ów…

Ile tragedii dzieje się po cichu, anonimowo? Ilu Afrykańczyków zamiast wymarzonego szczęścia w Europie znalazło śmierć w morzu? Tego nigdy się nie dowiemy.

Niemiecki dziennikarz Klaus Brinkbäumer w książce „Afrykańska odyseja” opisuje masowy exodus Afrykańczyków do państw Unii Europejskiej. Reporter wybrał się w podróż razem z Johnem Apmhanem z Ghany, który kilkanaście lat temu przebył tę trasę. Towarzysz Niemca doświadczył podczas swojej odysei wszystkich dramatów, jakie mogą się przydarzyć ruszającemu w drogę przez gorącą pustynię człowiekowi. Amphana okradano, więziono, bito, raz nawet nieuczciwy przewoźnik zostawił go wraz z towarzyszami na środku Sahary. Bez wody. Ot tak, po prostu. Tylko cud i potężna wola życia pozwoliła bohaterowi książki jakoś wydostać się z tej krainy beznadziei i dotrzeć dalej, na północ.

Klaus Brinkbäumer w „Afrykańskiej odysei” postawił się w roli obserwatora. Jego podróż przebiegała też względnie bezpiecznie i komfortowo. Jego reportaż nie ma więc tego rysu dzikiej przygody co choćby utwory Ryszarda Kapuścińskiego, który często żył tym samym życiem, co jego afrykańscy gospodarze. Z nimi chorował, doświadczał ich bolączek. Brinkbäumer nie wyszedł poza próg obserwatora-turysty. W książce autor opisuje, jak na granicy zatrzymali go dość agresywni algierscy żołnierze. Brinkbäumer pomógł sobie, dzwoniąc do Niemiec z telefonu satelitarnego. Wtedy żołdacy zrobili się uprzejmi i było po strachu.

To, co udało mu się zobaczyć nawet mimo przyjęcia w miarę bezpiecznej pozycji, szokuje. Brinkbäumer opisuje fatalny stan wielu afrykańskich miast. Nigeryjskie Lagos czy Benin City? Akra w Ghanie? Tamanrasset w Algierii? Nazwy można mnożyć. Wszędzie panoszy się ta sama bieda i nędza. Wszędzie rządzą sprzedajne elity, które całkowicie zawłaszczają dochody, które spływają do kas tych krajów ze sprzedaży surowców naturalnych. Gdy autor pisze o potężnych zasobach ropy naftowej w Nigerii i po chwili prezentuje opis dziecka kąpiącego się w… kałuży ropy, trudno nie mieć wrażenia, że w Afryce złodziejstwo władzy to coś równie naturalnego jak widok słońca na niebie.

„Afrykańska odyseja” jest poprawnie napisanym, rzetelnym reportażem. Autor jedynie opowiada o tym, co zobaczył w Afryce. Brinkbäumer rzadko zdobywa się na ostrzejsze sądy, bardziej starając się dać czytelnikowi do myślenia.

Książkę tę można jednak odbierać jako akt oskarżenia. Przeciwko możnym Europy, którzy bez wahania pompują pieniądze w reżimy Algierii czy Maroka, które złapanych emigrantów odsyłają często na środek pustyni, skazując ich na pewną śmierć. Przeciwko szarym obywatelom, którzy tkwią w swoim słodkim konsumpcyjnym śnie, zupełnie lekceważąc dramatyczne zdarzenia z południowej granicy Unii. Wreszcie przeciwko krótkiej pamięci decydentów, którzy zapomnieli już, że to właśnie pozostałości kolonializmu do dziś dławią Afrykę i dziś nie robią nic poza okazjonalnym przekazywaniem darów dla potrzebujących, konserwując w ten sposób afrykański marazm.

Czasy, w których książka mogła zmienić świat, dawno minęły. Także „Afrykańska odyseja” nie przyczyni się do poprawy losu emigrantów z Afryki. Ale po jej lekturze trudno być dumnym Europejczykiem.

Klaus Brinkbäumer, "Afrykańska odyseja", wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz