poniedziałek, 11 listopada 2013

Constantine Kurz i Frank Rieger, "Pożeracze danych. O zawłaszczaniu naszych danych i o tym, jak odzyskać nad nimi kontrolę"

fot. Wydawnictwo Muza.
Jarosław Makowski pisał swego czasu o swoim pożegnaniu z Facebookiem. W swoim tekście przekonywał, że życie prowadzone poza zasięgiem tej obecnie najpopularniejszej na świecie sieci społecznościowej jest bardziej prawdziwe, bo nie opiera się na wirtualnych przeżyciach i znajomościach. 

Rzeczywistość dopisała do tekstu Makowskiego kolejne rozdziały, które każą na poważnie zastanowić się nad sposobem, w jaki korzystamy nie tylko z mediów społecznościowych, ale też internetu w ogóle. Zwłaszcza z usług, które dostarczają największe firmy na rynku. Ich autorem jest Amerykanin Edward Snowden, były pracownik agencji wywiadowczej NSA. Ujawnił, że służby specjalne z USA (wspólnie z kolegami po fachu z Europy) na potęgę nadzorują i inwigilują przepływ informacji, które krążą przez łącza i serwery gigantów sfery IT z USA, jak Facebook, Google, Microsoft, Skype czy Yahoo!. Z kolejnych dostarczanych przez Snowdena informacji i wycinków z posiadanych przez niego dokumentów wynika, że Amerykanie ochoczo inwigilowali też przywódców państw Europy, np. kanclerz Niemiec Angelę Merkel, a ich ambasady na Starym Kontynencie są wyposażone w zaawansowane urządzenia podsłuchowe. 

niedziela, 6 października 2013

Rachel Cusk, "Po. O małżeństwie i rozstaniu"

Dawno nie czytałem tak trudnej książki. “Po” autorstwa Rachel Cusk jest opowieścią skomplikowaną, najeżoną trudnymi, gęstymi emocjami, pełną zakrętów. To nie jest książka, którą można przeczytać i o niej zapomnieć. Ta lektura potrafi wryć się w pamięć.

Rozstania z partnerem bolą. Teoretycznie każdy chce, aby jego aktualny związek był tym ostatnim, tym na całe życie. A jednak często bywa tak, jak powiedział Wiesław Myśliwski w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej”. Oddając z grubsza sens jego myśli - ludzie jednoczą się w związku z nadzieją, czują się mocni i bliscy, a tak często ta początkowa radość prowadzi do osobistej tragedii rozstania czy rozwodu. Szczęśliwi ci, którzy tego nie przeżyli. Mądrzejsi ci, którzy przeżyli i dzięki temu stali się lepsi. Najszczęśliwsi ci, którzy to przeżyli, dzięki temu stali się lepsi, a później poznali miłość swego życia. I wiedzą, że blizny z przeszłości będą dla nich źródłem mądrości. I że teraz już na pewno nowa miłość będzie tą jedyną, na zawsze, tą prawdziwą. Coś o tym wiem. 

czwartek, 19 września 2013

Marek Krajewski, "W otchłani mroku"


Powojenny Wrocław, a w jego mrocznych, zrujnowanych zakątkach zło, gwałt i starzejący się Edward Popielski. A wszystko to podlane sosem filozoficznej refleksji nad sensem, dobra, zła i cierpienia. To wszystko znajdziemy na kartach nowej powieści Marka Krajewskiego zatytułowanej "W otchłani mroku". 

Pochodzący z Wrocławia Krajewski w swoich wcześniejszych powieściach udowodnił, że jest mistrzem w odtwarzaniu topografii dawnych miast, obyczajów i zachowań. W swojej nowej powieści autor nie zaskakuje. Jego powojenny Wrocław odmalowany jest pieczołowicie, starannie i ciekawie. W taki sposób, że czytelnik (co nie zdziwi kogoś, kto zatopił się we wcześniejszych kryminałach napisanych przez Krajewskiego) żyjący we Wrocławiu doby współczesnej w wyobraźni wędruje do tego dawnego miasta, po jego (dziś często noszących już imiona innych patronów) nieistniejących już wyszynkach, restauracjach i lokalach spod ciemnej gwiazdy. Pod tym względem Krajewski od lat trzyma wysoki poziom i 'W otchłani mroku" też udowadnia, że swój pietyzm w szkicowaniu dawnej rzeczywistości miast doszlifował do perfekcji.

W nowym kryminale Krajewskiego jego drugi bohater Edward Popielski (dla niewtajemniczonych - wcześniejszym był cyniczny, kojarzący się dziś trochę z bohaterem serialu "House of Cards" Frankiem Underwoodem" komisarz Eberhard Mock) tropi dezerterów z Armii Czerwonej, którzy dopuścili się kilku brutalnych gwałtów na młodych wrocławskich uczennicach. Intryga jest gęsta, można wręcz powiedzieć, że krwista i soczysta jak teksański stek. Starzejący się i nieco gorzkniejący Popielski, mimo posiadania siepaczy Urzędu Bezpieczeństwa na karku i życia w specyficznej symbiozie z szefem lokalnej bezpieki Placydem Brzozowskim, podejmuje niebezpieczną grę. Decyduje się na podjęcie śledztwa w sprawie ubeckiego kapusia, który szkodzi będącemu w konspiracji tajnemu liceum, prowadzonego przez przedwojennych profesorów. Dochodzenie prowadzi przedwojennego gliniarza na trop zdemoralizowanych gwałcicieli z radzieckiej armii. W swoich staraniach Popielski znajduje niespodziewanego sojusznika w osobie wysokiego rangą oficera Armii Czerwonej. Podobnego sobie, zresztą. Smakosza, mającego słabość do filozofii i wysokiej matematyki  intelektualistę, którego wojenne zło doprowadziło do otwartej pogardy dla zwyrodniałych sołdatów - gwałcicieli. Śledztwo przynosi niespodziewane rezultaty... A wszystko to podano w kontekście wydarzeń współczesnych, które splatają się z przeżyciami Popielskiego sprzed kilkudziesięciu lat. I to w sposób bardzo zaskakujący, dodajmy.

Sposobem narracji i pomysłem na kręgosłup powieści Krajewski nie zaskoczył. Można powiedzieć, że to wszystko u niego już było. Czy jest to przewidywalne? Do pewnego stopnia, ale mimo wszystko nadal atrakcyjne i gwarantujące czytelnikowi dobrą kryminalną rozrywkę. Sam autor przyznaje na kartach posłowia swojej powieści, że inspiracją do wybrania takiej właśnie osi przewodniej jego książki był film "Róża" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Tam też nie zabrakło sowieckiego, nagiego zła. To dodatkowy smaczek dla tych, którzy film widzieli i zechcą porównać, jak pisarz przekuł filmowe obrazy na literackie opisy.

"W otchłani mroku" zaskakuje natomiast filozoficzną otoczką, która przeplata się z wątkiem ściśle kryminalnym. Bohaterowie Krajewskiego od praktycznie pierwszej jego książki mają słabość do intelektualnych dysput czy rozważań o sensie wszechrzeczy. Kto te kryminały zna, doskonale wie, czego oczekiwać. Ale w najnowszej swojej książce autor te filozoficzne sieci rozplata bardzo szeroko. "W otchłani mroku" pod tym względem zaskakuje. Bo kto mógłby się spodziewać, że towarzysze Popielskiego będą snuli intensywne debaty filozoficzne (rozłożone na bardzo solidną partię książki) na temat sensu dobra i zła, kierunków ewolucji ludzkości czy o praprzyczynach mrocznych stron natury człowieczej? Trudno oprzeć się wrażeniu, że bohaterowie Marka Krajewskiego mówią tak naprawdę o tym, co na polu filozoficznej refleksji przeżywa sam autor. Czy taki zabieg narracyjny jest sensowny? To już zależy od indywidualnej oceny. Jednych te refleksje przeniosą pewnie w świat ich własnego światopoglądu, inni zirytują się pewnie, że mędrkowanie Popielskiego czy bohaterów powieści burzy całą intrygę. Aż chce się powiedzieć, bo przecież Krajewski słynie z wplatania w swe książki łacińskich sentencji - de gustibus non est disputandum.

Czy "W otchłani mroku" jest kryminałem porywającym, świeżym i odkrywczym? Raczej nie. Marek Krajewski w swojej powieści idzie raczej utartymi wcześniej ścieżkami, dając przy okazji upust swoim filozoficznym zainteresowaniom. Książce jakości to jednak nie odbiera. Ot, "W otchłani mroku" to dobra lektura na coraz dłuższe jesienne wieczory, a dla miłośników starego Wrocławia okazja, by odbyć w wyobraźni spacer po ruinach powojennego miasta. Krajewski trzyma poziom, ale jest to raczej spokojny lot szybowca, a nie nagły, szybki i wysoki manewr lotniczy rozpędzonego odrzutowca.

Marek Krajewski, "W otchłani mroku", wydawnictwo Znak, Kraków 2013. 

czwartek, 18 kwietnia 2013

Czasem wystarczy spojrzeć inaczej niż zwykle

Dobra reklama jest na wagę złota. Zwłaszcza, gdy potrafi zainspirować. I właśnie taką dla Was znalazłem. 

Film, który możecie obejrzeć poniżej, to element kampanii reklamowej Dove. Ale o tym, kto stoi za tym spotem, dowiadujemy się dopiero pod koniec. A oglądając, dostajemy porcję solidnej inspiracji. Reklama ta jest utrzymana trochę w konwencji coachingowej ("po prostu uwierz w siebie"), dostrzegam w niej też trochę Jobsowania - myśl inaczej, łam konwenanse, szukaj innowacji. Takiej najbardziej osobistej, bo dotyczącej tego, jak postrzegasz samego siebie. 

Niby nic, niby tylko chwila oglądania, ale ten spot zostawia po sobie ślad. 



piątek, 22 marca 2013

Na tym blogu są ciasteczka

Jak wiecie, od 22 marca br. polskie prawo nakazuje poinformować o tym, że strona internetowa stosuje pliki cookies. Co niniejszym czynię. One tu są, ale raczej dla Was nie tańczą. Za to możecie je wyłączyć ;).

Ustawienia dotyczące ciasteczek - to, jak długo mają być ważne i czy w ogóle ich sobie życzycie - możecie zmienić w opcjach Waszej przeglądarki. W Google Chrome warto też kliknąć prawym przyciskiem myszy i wybrać opcje: najpierw "Wyświetl informacje o stronie", a później "Pliki cookies i dane stron". Tam widać, jakie ciasteczka pracują w tle strony i jaka jest ich specyfika (statystyczne, reklamowe itp.). Podobny trik możecie zastosować także w innych dostępnych przeglądarkach.

Dodam też, że mój blog należy do blogerskiej rodziny serwisu Blogger, który jest własnością Google. Dlatego warto, abyście się zapoznali z polityką prywatności tego amerykańskiego giganta Internetu. Znajdziecie ją w linku poniżej.



czwartek, 21 marca 2013

Dlaczego warto dać się pokłuć?

Sweet focia: autor wpisu kłuty podczas akcji oddawania krwi 
w  UMWD.

Czytelniczko, Czytelniku, zróbmy mały eksperyment. Spójrz na swoją skórę po wewnętrznej stronie łokcia - najpierw na prawej ręce, później na lewej. Wiesz, że ta część Twojego ciała może uratować komuś życie? 

Dlaczego właśnie ten punkt ciała może mieć zbawienny wpływ na czyjeś zdrowie? Bo właśnie w tym miejscu lekarze najczęściej wkłuwają się, by pobrać od nas krew do celów medycznych. Mówi się, że krew to dar życia, że bez niej służba zdrowia miałaby poważne problemy z pełnieniem podstawowych zadań (choć, jak wiemy, i z pełnymi magazynami krwi zdarza się, że idzie jej to dość opornie, ale zostawmy ten temat), że krew to płynne złoto... Cóż, brzmią te hasła co najmniej patetycznie, ale nie można odmówić im tego, że są prawdziwe. I każdy z nas, jeśli tylko zechce i zdrowie mu pozwoli, może podzielić się swoją krwią z tymi, którzy bardzo jej potrzebują. 

Najtrudniejszą przeszkodą do pokonania, gdy myślimy o honorowym oddaniu krwi, jest nasz własny strach. Że będzie bolało, że nas czymś zarażą... Ale to dobra wiadomość, bo ze swoim strachem każdy może sobie poradzić. A dalej będzie już tylko łatwiej. Sam proces oddawania krwi nie zabiera zbyt wiele czasu, a ryzyko złapania poważnej choroby (np. wirusowego zapalenia wątroby od brudnych przyrządów medycznych) jest równie wysokie, jak to, że podczas wizyty w murowanym kościele deska spadnie nam na głowę. Przecież wizyta u dentysty też może się skończyć powikłaniami, nie bywamy u niego codziennie, ale nie unikamy leczenia u stomatologa? No właśnie. W ten sam sposób można potraktować wizytę w stacji krwiodawstwa. Wszystkie igły i strzykawki są tam jednorazowe, aparatura szalenie nowoczesna, a cały ośrodek aż błyszczy od czystości. I nie ma czego się bać. 

Dobrnąłeś, Czytelniku, do tego miejsca felietonu i myślisz: “W porządku, może jednak warto. Ale co dalej?”. Już odpowiadam. We Wrocławiu krew można oddać w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa przy ul. Czerwonego Krzyża (to okolice ulic: Bujwida i Sienkiewicza), a także w Wojskowym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa, któe mieści się przy ul. Weigla 5. Dodam, że dla pracowników zatrudnionych na etacie najlepszą porą, by odwiedzić punkt oddawania krwi, będą godziny poranne. Dlaczego? Bo jeśli nie przejdziemy wstępnego badania lekarskiego, wówczas trzeba będzie wracać do pracy, mając w ręce tylko usprawiedliwienie nieobecności na czas wizyty w stacji krwiodawstwa. Dobrze też dzień lub dwa wcześniej przed planowanym oddaniem krwi o siebie zadbać, zdrowo jeść i dużo pić. To pomoże nam lepiej znieść zabieg - zwłaszcza debiutantom. 

Gdy już dotrzemy, pełni chęci pomocy, rejestrujemy się w recepcji (bez dowodu osobistego ani rusz), a następnie wypełniamy ankietę, w której lekarze pytają o szereg spraw związanych z naszym zdrowiem. M.in. o zabiegi chirurgiczne czy gastrologiczne odbyte w ostatnich miesiącach, wykonane tatuaże czy wyjazdy do krajów, w których wówczas panoszyły się zbyt odważnie różne wirusy, np. gorączka Zachodniego Nilu. Z wypełnioną ankietą odwiedzamy punkt poboru krwi, gdzie pielęgniarka pobierze od nas próbkę, którą skieruje do dalszych badań. Wychodzimy, popijamy wodę i czekamy na wezwanie od lekarza, który sprawdzi nasze wyniki i pozwoli nam pójść dalej. 

Jeśli w naszej krwi niczego nie brakuje i wyniki badań będą w normie, ciśnienie też będziemy mieli w okolicach książkowego, wtedy czeka nas.... coś słodkiego. A dokładnie, albo napój, albo kawa z batonikiem. Wszystko po to, aby jeszcze poprawić sobie ciśnienie i dać organizmowi glukozowego kopa, dzięki któremu nasz organizm lepiej zniesie te kilka minut, gdy lekarze będą zajęci pobieraniem od nas krwi. Najedzeni, możemy zająć się tym, po co przyjechaliśmy. Myjemy ręce specjalnymi płynami, wchodzimy na salę zabiegową, wybieramy, na którym z wygodnych łóżek chcemy odpocząć i... Przy okazji, możemy się zdziwić. Bo przecież każdy z nas słyszał o tym, jak nieprzyjemny potrafi być personel medyczny w szpitalach. Ale w centrach krwiodawstwa pracują pielęgniarki, których fotografie powinny trafić do Wikipedii pod hasło “Uprzejmość”. Zajmą się nami fachowo, dodadzą otuchy i tak fachowo wkłują się w nasze żyły, że nawet nie zdążymy poczuć, a tym bardziej pomyśleć, że coś mogłoby zaboleć. 

Pobieranie 450 ml krwi (bo tyle oddaje pacjent podczas tzw. zwykłej donacji) trwa ok. 10-15 minut. Po zabiegu, musimy koniecznie wypocząć przez kolejny kwadrans. Oczywiście, zdarzają się twardziele, którzy deklarują, że oni nie muszą. No, cóż - organizm swoje wie, na ogół wie też lepiej. I niejeden z tych hardych krwiodawców po opuszczeniu sali zabiegowej z uczuciem lekkiego wirowania w głowie zmieniał plany, decydując się na odpoczynek. A już wypoczęci, wracamy do rejestracji, gdzie odbieramy zwolnienie z pracy (dodajmy, że pełnopłatne), worek z czekoladami oraz bilety MPK jako ustawowy ekwiwalent za dojazd do stacji krwiodawstwa. 

Po raz pierwszy krew oddałem w 2004 r. Po tylu latach trudno mi dokładnie odtworzyć, jaka była moja ówczesna motywacja do zostania krwiodawcą. Być może gnany młodzieńczym idealizmem chciałem po prostu komuś pomóc. Minęło prawie 10 lat, a już nie wyobrażam sobie, aby zrezygnować z regularnego krwiodawstwa. Nie dla możliwości odpisania oddanej krwi w ramach ulgi podatkowej (bo taka możliwość istnieje), z tego przywileju nigdy nie skorzystałem. Nie dla ośmiu czekolad (choć to akurat motywacja nie do pogardzenia). Ot, po prostu - bo warto sobie pomagać. Dlatego każdego z Czytelników zachęcam, by oddać krew. Czy to w centrum krwiodawstwa, czy to w Biobanku Wrocławskiego Centrum Badań EIT+, który dzięki materiałowi biologicznemu pracuje nad nowymi metod diagnozowania i leczenia chorób cywilizacyjnych. To nic nie boli, a przecież fajnie poczuć, że w naszych rękach drzemie taka moc, która po trwającym kwadrans wysiłku może uratować komuś życie?

czwartek, 28 lutego 2013

Jak odzyskać mojo?

Wiecie, czym jest "mojo"? To coś takiego, co obrazowo można porównać do Waszego nastroju w poniedziałkowy poranek i piątkowy wieczór. I coś, za czym gonią największe korporacje technologiczne świata.

Gdy za sterami Google (na punkcie którego mam lekkiego fioła, a o czym moi znajomi wiedzą aż za dobrze) stał Eric Schmidt, firma wyrosła do gigantycznych rozmiarów. Tworzyła świetne, bardzo funkcjonalne produkty webowe, jak Gmail, Google Docs, świetny kalendarz on-line i wiele, wiele innych. Te narzędzia powstały w oparciu o założenie, że mają być dla użytkownika maksymalnie proste, a jednocześnie wnosić dużo wartości dodanej. Słowem, miały spełniać to, co jest jednym z kanonicznych warunków tworzenia innowacyjnego produktu, czyli dawać użytkownikom coś, z czym wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Dla przykładu, dokumenty Google to świetne narzędzie, umożliwiające pracę on-line w czasie rzeczywistym. Tworzymy, piszemy tekst czy rachujemy coś w arkuszu kalkulacyjnym, Janek, Ania i Tomek widzą, co robimy i mogą na bieżąco komentować, edytować... Magia, nieprawdaż?

Na swojej drodze ku szczytom Google jednak nieco zardzewiał. Owszem, kreatywnością i innowacyjnością firma ciągle potrafiła rzucić na kolana w zachwycie miliony internautów na całym świecie. Tyle, że wszystko trąciło jakąś taką poprawnością. Brakowało w tym iskry szaleństwa, brakowało wspomnianego na początku "mojo". To wrażenie wzmacniały spektakularne porażki koncernu z Mountain View, by wymienić np. Google Buzz (kompletnie przestrzelony projekt społecznościowy, nie wiedzieć czemu wpakowany do... poczty e-mail). Google potknął się też na projekcie Wave, który był tak innowacyjny i rewolucyjny, że nikt nie wiedział, o co w nim chodzi i jak go używać. Efekt? W mediach coraz częściej pytano: co się dzieje z Google? Czy firma jest w stanie odzyskać swoją magię?

Firma wreszcie zareagowała. W 2011 r. Erica Schmidta na fotelu CEO Google'a zastąpił Larry Page, jeden z jej założycieli. I szybko zabrał się do roboty. Jak Page odświeżał kulturę korporacyjną, wiedzą tylko pracownicy Google'a. Opinia publiczna odkrywała natomiast efekty porządków Larry'ego Page'a, słysząc o kolejnych nowych projektach i wdrażanych usługach. Page kompletnie odświeżył design produktów Google, czyniąc go nowocześniejszym i bardziej przyjaznym dla użytkownika. A później, po wprowadzeniu społecznościowego Google+ i nowego, spójnego regulaminu dla wszystkich usług, zunifikował je, dając każdemu użytkownikowi do rąk jedną, zgraną w poszczególnych elementach, paczkę z narzędziami do pracy i zabawy.

Firma mocno weszła też na rynek urządzeń mobilnych, sprzedając własne, bardzo zaawansowane smartfony i tablety pod marką Nexus, o której dziś mówi się, że może godnie konkurować z produktami Apple: iPhone'm oraz iPadem. Bardzo ciekawym krokiem był też rebranding sklepu z aplikacjami - z Android Market na Google Play. W ten sposób, każdy posiadacz sprzętu pracującego na rozwijanym w imponującym tempie systemie Android buszując w poszukiwaniu gier czy narzędzi biurowych od razu wiedział, że jest w rękach Google'a. A symbolicznym podsumowaniem drogi, którą przeszedł Google pod wodzą Larry'ego Page'a, jest projekt Google Glasses. To szalenie innowacyjne urządzenie najpewniej wywoła prawdziwą rewolucję technologiczną i przeniesie poszukiwanie informacji czy w ogóle korzystanie z zasobów sieci (z akcentem na produkty Google, rzecz jasna) w kompletnie inny, dotychczas niewyobrażalny wymiar. Efekt? Dziś, gdy ktoś pomyśli "firma innowacyjna", idę o zakład, że do głowy przyjdzie mu Google - firma, która zaledwie kilka lat temu została uznana za wypaloną, lub co najmniej zagubioną i bez tego nowatorskiego ducha.

Po co ten przydługi wywód o historii upadku i wzlotu Google'a? Jako dowód, że można. Od jakiegoś czasu zastanawiam się, na ile mojo można odzyskać także na poziomie osobistej motywacji czy wyznaczania sobie celów. Taką myśl zasiadł we mnie wrocławski coach Adam Fiącek (na marginesie - facet jest niesamowity! Będziecie szukali coacha? Zaproście Adama do współpracy, bo jest niesamowity). Podczas zajęć pozornie niezwiązanych z poszukiwaniem utraconego mojo, Adam otworzył mi głowę na coś, co nazwał obrazowo strefą ssaczego komfortu.

W czym rzecz? Otóż, jesteśmy przez naturę skonstruowani tak, że nie wychylamy naszego kupra bez potrzeby. Na ogół zadowalamy się pewnym błogostanem i komfortem, który udało nam się wypracować. Ma to swoje atuty, ale też jedną dużą wadę. Bo gdy uznamy, że ten komfort jest de facto złotą klatką, może nam zabraknąć czasu, możliwości lub właśnie motywacji, by to zmienić. To zaś może wygenerować niepotrzebną frustrację, za którą pójdą działania zupełnie chaotyczne. I, co gorsza, mogące skrzywdzić kogoś bliskiego, np. żonę lub męża. Takich scenariuszy świat się już naoglądał od cholery, gdy nękany kryzysem wieku średniego mąż postanawia zostać podróżnikiem, by odnaleźć siebie. Żona, dzieci? Poradzą sobie, najważniejsze jest moje "ja" i zakorzeniona głęboko myśl, że coś w życiu tracę i za wszelką cenę to odnajdę.

Potwierdzenie tego, o czym mówił Adam Fiącek, znalazłem w wywiadzie z Jackiem Walkiewiczem, który ukazał się w NaTemat.pl. Wykład tego przedsiębiorcy robi furorę w internecie, na YouTube obejrzało go już prawie 10 tys. ludzi (co, tak na marginesie, bardzo cieszy: sporo mamy w Polsce ludzi siebie śwadomych i szukających inspiracji). Co gorsza, jest to potwierdzenie dość upiorne, bo w taki stan gnuśności wpadają już nawet ludzie przed trzydziestką. Jak mówi Walkiewicz:

- Dostałem dużo e-maili od młodych ludzi, którzy piszą, że już osiągnęli w życiu więcej niż ich rodzice i… stanęli w miejscu. Nie wiedzą, co robić dalej. Trzeba sobie zdać sprawę, że droga do stabilizacji to droga donikąd, ona w gruncie rzeczy jest pusta. Stabilizacja jest ulotna. Prędzej czy później coś nas z niej wyrzuca: albo osobiste problemy, albo zdrowotne, albo nawet zawodowe. Bo kiedy już wejdziemy na upragniony szczyt, co wtedy? Czy będzie chciało nam się zejść i wejść na kolejny
?

Ten osobisty wpis, inspirowany ideami Adama Fiącka i Jacka Walkiewicza, powstał nie tylko po to, by dać Wam do myślenia. To także efekt moich osobistych przemyśleń. Bo stabilizacja faktycznie może prowadzić do pewnej gnuśności. I obniżenia, nawet nieświadomie, wieszanej sobie poprzeczki. Gdy dla kogoś dzień pracy kończy się - dajmy na to - o godz. 19, Ty o tej porze czytasz książkę (w najlepszym wypadku) lub oglądasz głupawy serial w telewizji. Bez wymagania od siebie więcej, bez uczenia się, bez szukania nowych szans rozwoju.

Oczywiście, wiem, że człowiek to nie chart wyścigowy i ciągła walka o samorozwój potrafi równie skutecznie wypalić, jak życie w bańce komfortu. Ale nie ma dróg na skróty. Gdy Ty śpisz, ktoś inny zasuwa jak chomik w kółeczku. On kiedyś odpocznie, ale dzięki swojej ciężkiej pracy będzie to odpoczynek znacznie przyjemniejszy niż kogoś, kto swego czasu przespał swój moment i dziś musi drżeć, bo jego komfort wisi tak naprawdę na cienkim włosku. Bo kiedyś zapomniał dbać o swoje mojo i przysnął z myślą, że raz gdzieś się wdrapał, to już stamtąd nie spadnie. To błąd, co pokazuje jak na dłoni szkicowana przeze mnie wyżej historia Google. Ale jest pocieszenie. Bo skoro nawet tak duża i z racji rozmiaru średnio dynamiczna korporacja może złapać się za twarz i odnaleźć to, co przez lata stanowiło o jej sile, może to zrobić każda kobieta i każdy facet. Byle mieć świadomość siebie, własnych atutów i wad, a także realiów, w których przyszło nam żyć.

Na zakończenie, wykład Jacka Walkiewicza z konferencji TEDxWSB. Ten film wywołał furorę w polskim internecie. Gdy go obejrzycie, zrozumiecie na sto procent, dlaczego.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Strachy na Lachy, "To"

Są takie kapele, które się nie starzeją. A nawet jeśli, to z fantazją i godnością niczym emeryci z reklam funduszy emerytalnych szalejący pod palmami. Albo tak, jak Strachy na Lachy na nowej płycie zatytułowanej "!To!".

Kupując nową płytę Strachów na Lachy, miałem pewne obawy dotyczące tego, jakie nuty popłyną z tego krążka. Poprzedni album kapeli dowodzonej przez Krzysztofa Grabowskiego, zatytułowany "doDekafonia", okazał się prawdziwym hitem. I przez wielu słuchaczy został nazwany rockową płytą dekady w Polsce. Zmierzyć się z własnym sukcesem nie jest łatwo, za to powielić już ograne schematy można od ręki. Sam Grabaż przyznał w niedawnym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", że taką płytę, jak "doDekafonia", nagrywa się raz na dziesięć lat. I zespół, przygotowując nowy materiał, miał świadomość, że musi pójść nieco inną drogą, by nie odgrzać tego samego kotleta. I trzeba przyznać, że Strachom udało się ominąć tę rafę, a obawy okazały się jednak niepotrzebne. Bo moim zdaniem, "!To!" jest to!

Świeżo wydany krążek pochodzącej z Piły kapeli można porównać do bombonierki, w której każda czekoladka jest inna. Znajdziemy na nim piosenki o zupełnie różnym charakterze. Żeby się o tym przekonać, wystarczy odsłuchać tę płytę od końca. Album zamyka bowiem utwór pt. "Żeby z Tobą być", którego - przyznam szczerze - po Grabażu się nie spodziewałem. Bo to piosenka wesolutka, będąca jednocześnie romantycznym wyznaniem miłości i przywiązania. Zresztą, także wypuszczony kilka miesięcy temu kawałek "Mokotów" sugerował, że nowe dzieło Strachów będzie dość lekkie w odbiorze, odległe klimatycznie od "doDekafonii" i bliższe muzyce, którą zespół prezentował na swojej drugiej płycie "Piła Tango". Jest zresztą na płycie utwór "Dreadlock Queen", który tekstowo brzmi jak proste rozwinięcie kawałka "Co się stało z Magdą K.?" z tego krążka.

Na "!To!" znajdziemy też mocne, bardzo Grabażowe muzyczne krytyki pod adresem współczesnej Polski i kondycji rodaków. Grabaż wziął na celownik m.in. polską młodzież, której w dosadnych słowach zarzuca gnuśność i to, że jest co najmniej rozpieszczona. - Nie masz mi nic do powiedzenia, czy coś się w twojej głowie tli. Identyczne świeczki bez płomienia, siedzi pokolenie Pic. Może pora się obrazić? Jesteście gorsi niż wasi starzy - grzmi wokalista Strachów w piosence "Gorsi".

A po chwili, już w kawałku "I can't get no gratisfaction" wbija jeszcze kilka ostrych szpilek. Tym razem w polskiego chama, który grasuje w internecie i kopie po kostkach każdego, kto śmie się wyróżniać i de facto uważającego, że artyści należą do niego, podobnie jak efekty ich pracy - i to za darmo.

- Wszystko powinno być za darmo, książki, teatr i płyty. Bonus za solidarność, poniżej pasa chwyty są już w cenie, masz to w cenie - gorzko punktuje Grabaż.

Jeszcze mocniej jest w utworze "Bloody Poland". Gdy usłyszałem go po raz pierwszy, miałem wrażenie, że przez pomyłkę włączyłem którąś ze starszych płyt Pidżamy Porno. Jest mocno, jest gorzko, jest celnie. Dlaczego, tego nie zdradzę. Odpowiedzi można wysłuchać na końcu tekstu.

To nie jest druga "doDekafonia", ani kopia tego, czym Strachy przez wcześniejsze lata częstowały swoich fanów. "!To!" tekstowo jest mocno osadzona w tym, co pilska kapela już pokazała, ale muzycznie wydaje się być równie zagadkowa, jak sam tytuł albumu. Ot, taki słodko-gorzki, ciężko-lekki zestaw muzyczny, razem tworzący smaczną mieszankę. Z ze słodkim wyznaniem miłosnym ("Żeby z Tobą być"), ale też z utworem dość gorzko opowiadającym o przemijaniu i nieco fatalnej miłości ("Lecz nie zdarzył się cud, żar miłości nas uwierał. Niesłodki był ten miód, nieudany fart. Doszło do mnie to, coś we mnie się wydziera. Za stary jestem dziś na Courney Love..."). Taką, która smakuje nieźle po pierwszym kęsie, ale której głęboki smak docenimy jeszcze bardziej z każdym kolejnym wypróbowaniem. Za co kapeli Grabaża należy się duży ukłon. Bo nie poszła w kierunku, który odkryli na "doDekafonii". Muzycy znaleźli dla siebie nową drogę i choć słuchając "!To!" od razu rozpoznajemy, że to Strachy na Lachy, to bez poczucia, że to już gdzieś kiedyś grali, tylko odrobinę inaczej.

Na zakończenie, podrzucam najmocniejszy moim zdaniem kawałek z nowej płyty Strachów na Lachy. "Bloody Poland" może się podobać i pod względem mocy muzyki, i pod względem zaangażowanego społecznie, gorzkiego tekstu Grabaża.

Strachy na Lachy, "Bloody Poland":





czwartek, 7 lutego 2013

Michał Sadowski, "Rewolucja social media"

Nie jest łatwo recenzować książkę autora, o którym wiadomo, że jego pasją są sporty walki. A gdy wiemy, że tekst ukaże się w internecie, monitorowanym głęboko przez jego firmę, to już nie przelewki. Pióro drży przed postawieniem złego słowa... Ale odstawmy żarty na bok i przejdźmy do rzeczy. Bo “Rewolucja social media” Michała Sadowskiego to książka, obok której nie warto przejść obojętnie.

Jeden z najbardziej cenionych przeze mnie polskich publicystów, red. Edwin Bendyk z tygodnika "Polityka", napisał niedawno fascynujący tekst pt. "Wróżenie z danych". Materiał ten, by podsumować go w skrócie, opisuje jedną z najbardziej pożądanych współcześnie umiejętności, czyli analityczne i kreatywne podejście do przetwarzania ton informacji, w którym każdy z nas codziennie zanurza się po uszy. Jak twierdzi autor, to właśnie Informacja (z dużej litery, bo podkreślić rangę zjawiska) będzie dla XXI w. tym, czym dla poprzedniego stulecia i rozwoju światowej gospodarki była ropa naftowa.

Pompą, która nieustannie dolewa wody do tego oceanu informacji, jest internet. Dowód? - Od zarania dziejów do 2003 r. ludzkość wyprodukowała pięć eksabajtów danych. To bardzo dużo, a jednak oszałamia coś innego: dziś produkujemy tyle co dwa dni - uświadamia publicysta "Polityki".

Trzymając się porównania współczesnej rzeczywistości informacyjnej do oceanu można powiedzieć, że każdy z nas codziennie wyprawia się w podróż swoim małym statkiem po tej wielkiej wodzie. A gdyby nazwać każdego lajka na Facebooku czy wysłanego tweeta jednym ruchem wiosła, okazuje się, że to wiosłowanie idzie nam całkiem dobrze. Podkreśla to w "Rewolucji social media" Michał Sadowski, wskazując jednocześnie, jak potężnym agregatem informacji są media społecznościowe i niejako ustawiając sobie czytelnika przed dalszą lekturą książki:

- Z serwisów społecznościowych korzysta już ponad miliard ludzi na całym świecie. Co minutę na Facebooku pojawia się ponad 700 tys. nowych statusów i pół miliona komentarzy. W tym samym czasie na YouTube jest dodawanych 25 godzin nowych materiałów wideo, a na Twitterze 100 tys. wpisów.

Codziennie galaktyka cała informacji przelatuje nam nad głową. A wraz z nią sporo pytań. Jak się w tej rzeczywistości odnaleźć? Jak ją zrozumieć i wykorzystać narzędzia social media do własnych celów? I odwrotnie - czego nie robić, by społecznościówkami nie zrobić sobie krzywdy? Przecież nawet córka polskiego ministra finansów, kobieta wykształcona i bywała w świecie, strzeliła sobie wizerunkowego gola do własnej bramki właśnie przez Facebooka. Co więc ma powiedzieć szary zjadacz internetowego chleba? Rosnące znaczenie social mediów stawia też nowe pytania przed światem biznesu czy nauki. Czy w social media być, jeśli tak, to jak i co zrobić, żeby na tym zarobić, nie stosując jednocześnie marketingowej propagandy rodem z plakatów partii komunistycznej w Korei Północnej?

Szukając odpowiedzi na powyższe pytania, warto sięgnąć właśnie po "Rewolucję social media". Nie jest to być może książka przełomowa, ale też autor raczej nie miał takich aspiracji, by dokonać kopernikańskiego przewrotu w dziedzinie e-PR czy marketingu internetowego. Aspirować do pisania o mediach społecznościowych z planem, by coś przełomowego odkryć w teoriach, nie miałoby zresztą większego sensu. Bo ta sfera zmienia się praktycznie co dnia i w każdej chwili może się pojawić w sieci produkt czy usługa, która przeora świadomość zarówno internautów, jak też marketerów czy PR-owców.

Ot, przykład z ostatnich dni, czyli losy stworzonego przez załogę Twittera serwisu Vine. Ledwie zdążył zadebiutować, a już mówi się o nim, że będzie to odpowiednik Instagrama dla nagrań wideo - i to nie tylko dla indywidualnych użytkowników, ale też dla ekspertów czy agencji mediowych kreujących wizerunek marki czy promujących dane produkty. A za nowym produktem idą nowe case studies oraz potrzeba zmodyfikowania strategii marki w social media. Dlatego to, co dziś jest słuszną teorią, w obecnych realiach internetowych może być ważyć tyle, ile waży plik Worda czy Open Office'a, na którym tę strategię zapisano. Michał Sadowski tę rafę opłynął sprawnie i w "Rewolucji social media" przede wszystkim podjął się zadania, by obecny stan wiedzy o mediach społecznościowych uporządkować, podsumować i zebrać w spójne całości, przy okazji dostarczając praktycznych przykładów, jak można kreować komunikację na linii klient - marka oraz marka-klient.

Autor właśnie sferę komunikacji wskazuje jako sferę, gdzie obecnie toczy się brzemienna w skutkach rewolucja. Bo social media to przede wszystkim dialog, a smartfony czy tablety to narzędzia, które biernego konsumenta pozwalają szybko zmienić w świadomego prosumenta. Świadomego nie oznacza przy tym, że zawsze racjonalnego. Są marki, jak Nestle, które na własnej skórze przekonały się, jak głębokie rany na wizerunku marki może wyrządzić rozczarowanie jednego klienta. Czy słusznie, czy nie - to inna sprawa. Tyle, że ludziom zdarza się reagować histerycznie, a media społecznościowe są idealną agorą, by swoją histerią podzielić się z innymi użytkownikami, przy okazji przyprawiając PR-owców danej firmy o przedwczesne siwienie włosów. A firmy często są bezbronne wobec fali histerii, bo... nie wiedzą, że mówi się o nich w internecie. Gdy zaś już się dowiedzą, często mogą tylko dogaszać zgliszcza, bo szansę na realną walkę z wizerunkowym ogniem przespały w błogiej nieświadomości.

Tutaj pojawia się kolejna zaleta "Rewolucji social media", czyli bogaty rozdział o konieczności monitorowania wizerunku marki w internecie lub też, ujmując to w szerszej kategorii, jej rola edukacyjna. Sadowski pokazuje, jak można to robić i że to się opłaca - nie tylko dlatego, że profilaktyka jest lepsza niż leczenie, ale też z tego powodu, że reagując zawczasu, można sprytnie przemienić klienta nastawionego wrogo w ambasadora marki. A taki klient dopieszczony to klient zadowolony, który innych klientów zachęci, podkręcając w ten sposób sprzedaż. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że gro polskich firm (często nawet duże, popularne marki) internet i social media traktują nie tyle po macoszemu, bo zdają sobie sprawę z jego znaczenia, ale z pewną taką... nieśmiałością. Bez pomysłu, bez celu, bez planu i bez monitoringu. Wypada wierzyć, że po książkę Michała Sadowskiego sięgnęli już (albo, że planują to zrobić) PR-owcy krajowych przedsiębiorstw. Bo za jakość internetu i mediów społecznościowych odpowiadają jego użytkownicy, a widząc "czary z mleka" niektórych marek na Facebooku można nabrać przekonania, że niektórym dostęp do sieci www powinno się komisyjnie reglamentować...

"Rewolucja social media" to książka rzetelna i pożyteczna. I, mówiąc kolokwialnie, dopieszczona, bo autor zadbał o takie detale, jak kody QR odnoszące do stron internetowych opisujących szerzej poruszony temat czy infografiki. Jak wiadomo, detale często decydują o całości danego dzieła, a w przypadku "Rewolucji social media" udowadniają, że Sadowski nie tylko pisze, co wie, ale przede wszystkim - że dobrze wie, o czym pisze. A to nie zawsze jest ze sobą zbieżne. Uczciwie też trzeba przyznać, że niektóre fragmenty książki Michała Sadowskiego są nieco nudnawe - bywa, że po przyjemnych i wciągających opisach dostajemy partie tekstu zdecydowanie mniej przyjazne w odbiorze, która na kilka chwil zmienia lekturę w zajęcie dość żmudne. Tyle, że takich fragmentów nie ma znowu aż tak wiele, a na pewno nie rzutują one na ogólną ocenę książki.

Michał Sadowski w "Rewolucji social media" pokazał, że internet oraz sferę social media rozumie i w sposób przystępny zarówno dla zwykłego użytkownika sieci, jak dla nieco bardziej zaawansowanego internauty, wyłożył swoją wiedzę. Tak, jak pisałem wcześniej, książka Michała Sadowskiego nie jest rewolucyjna. Zdecydowanie bardziej pasuje do niej określenie reFolucyjna (rewolucja przez płynne reformy, a nie karkołomne zmiany), pochodzące od prof. Timothy Garton Asha, który opisał w ten sposób przemiany państw Europy Środkowo-Wschodniej po 1989 r.  Autor pokazuje małe kroki, które mogą doprowadzić do dużych, pozytywnych rezultatów. Bo też social media same w sobie są komunikacyjną rewolucją, do której cegiełkę dokłada każdy ich użytkownik. Są tacy, którzy wymyślają przełomowe usługi webowe, jak Facebook czy Twitter, ale ich późniejszy charakter zależy w dużej mierze od tych, którzy ich używają. I od każdego zależy jakość tej rewolucji. Jakości bez wiedzy nie będzie, a skąd tę wiedzę czerpać? Moim zdaniem, "Rewolucja social media" pasuje tutaj jak ulał, będąc jednocześnie dobrym kluczem za kulisy komunikacyjnej rewolucji.

Michał Sadowski, "Rewolucja social media", Wydawnictwo Helion, Gliwice 2013.