czwartek, 16 grudnia 2010

Wyprawa do przeszłości z Ireną Krzywicką


Co lub kto może sprawić, że "Wielcy i niewielcy" Ireny Krzywickiej - podobnie jak inne książki tej wybitnej pisarki - trafią do kanonu polskich lektur szkolnych? Bo nie ulega wątpliwości, że właśnie tam jest ich miejsce.
Krzysztof Tomasik opublikował na portalu "Krytyki Politycznej" recenzję książki Agaty Zawiszewskiej "Życie świadome", prezentującej dorobek literacki Ireny Krzywickiej. Jak twierdzi Tomasik, życie i twórczość Krzywickiej w ostatnim czasie przeżywa renesans zainteresowania w debacie literackiej. I, jak twierdzi autor, zupełnie zasłużenie. Bo Krzywicka to "nie tylko skandalistka, ale też jedna z najważniejszych i najciekawszych postaci swojej epoki". Po lekturze książki Krzywickiej "Wielcy i niewielcy" mogę tylko z pełnym przekonaniem przyłączyć się do pochwał Tomasika. Dlaczego? Bo dzieło Krzywickiej jest naprawdę pasjonującą, wielowymiarową opowieścią o ludziach, ale też o historii minionego wieku widzianą z perspektywy pisarki, ale też wybitnej intelektualistki.

"Wielcy i niewielcy" po raz pierwszy ukazały się w Polsce w 1960 r. nakładem legendarnej oficyny Czytelnik. W ubiegłym roku zaś warszawskie wydawnictwo Nisza wznowiła tę książkę. I chwała mu za to. W "Wielkich i niewielkich" Irena Krzywicka naszkicowała noty biograficzne wybitnych intelektualistów - pisarzy, ludzi teatru - doby przedwojennej. Lista postaci sportretowanych przez autorkę może lekko oszałamiać. To m.in. tak znakomite osobowości, jak Georges Duhamel, Henri Barbusse, Ludwik Krzywicki, Bertold Brecht, Stefan Jaracz, Tadeusz Boy Żeleński... Prawdziwy panteon wybitnych osobistości, którym - dzięki książce Ireny Krzywickiej - możemy przyjrzeć się z bliska.

Krzywicka miała przyjemność poznać wielu bohaterów swoich opowieści. Przytacza w książce wiele anegdot czy dykteryjek, które dodają tekstom zawartym w książce - i bez tego znakomitym - jeszcze więcej wyrazistości. Dzięki autorce możemy przenieść się w czas wielkich debat intelektualnych i politycznych pierwszej połowy XX w., aż do wybuchu II wojny światowej. Możemy poczuć ich wyrazistość, a przy tym poznać ich wielkich aktorów. I to nie tylko od strony naukowej czy pisarskiej, ale też prywatnej. Przyglądamy się sprzecznościom w ich charakterach, dylematom czy trudnym życiowych wyborach. To sprawia, że postaci sportretowane przez Krzywicką w "Wielkich i niewielkich" niemalże żyją na kartach książki, porywając czytelnika we wspaniałą, nastrojową podróż do przeszłości.

Autorka opisała swoich bohaterów w sposób bardzo osobisty. Niektórym nie szczędziła czułości, niektórych zaś potrafiła potraktować z bardzo taktowną, wręcz dystyngowaną, ale też jednoznaczną drwiną. Dziś tak się już nie pisze. Dziś zamiast krytyki używa się polemicznego młota. Wystarczy posłuchać debat politycznych w polskich mediach mainstreamowych (choćby sprzed kilku dni, gdy Stefan Niesiołowski z PO określił Joachima Brudzińskiego z PiS czułym mianem ćwoka), by w "Wielkich i niewielkich" zanurzyć się niemal po uszy, odkrywając zupełnie inny świat. Jakże odległy od tego, jakże bogatszy i bardziej wyrafinowany od tego, który musimy oglądać współcześnie.

Szczególne wrażenie robią teksty Ireny Krzywickiej o Tadeuszu Boy-Żeleńskim. Autorka była przez kilka lat w związku z tym wybitnym polskim pisarzem i publicystą. Dzięki temu mamy okazję poznać go od osobistej strony. Krzywicka ukazuje nam jego twórcze wątpliwości, szczery dystans do własnych prac. Wspomina, jak bardzo krzywdził go walec krytyki, którym próbowali przejechać go zarówno polemiści prawicowi, jak lewicowi. Jej opowieść o ukochanym Boyu - szczera i wzruszająca, ale pozbawiona taniej ckliwości - to prawdziwa perła wśród innych, też przecież wybornych, tekstów zawartych w tym tomie.

"Wielcy i niewielcy" to jednak nie tylko biograficzne noty. Irena Krzywicka postarała się o to, by dzięki jej książce czytelnik poznał nie tylko życiorysy wielkich intelektualistów swojego czasu. I odkryła przed nim nie tylko smakowite kąski ich prywatnego życia. "Wielcy i niewielcy" to też przewodnik po intelektualnych sporach epoki, toczonych zarówno w Polsce, jak i zagranicą. Autorka opowiada o zmaganiach niemieckich pisarzy z kroczącym do władzy nazizmem. Pisze o faszyzującej Polsce, a także o dramatycznych losach komunistów polskich, którzy w ZSRR - ojczyźnie socjalizmu, w który tak wierzyli - znaleźli nie raj, lecz skrytobójczą śmierć. To opowieści wnikliwej obserwatorki, a nieraz i bezpośredniej uczestniczki debat i dyskusji, o których mowa w tej książce. Opowiada o trudnych decyzjach czy wyborach wielkich ludzi. Nierzadko decyzjach i wyborach niskich, małych czy podłych.

W Polsce co jakiś czas słychać cichutkie głosy, że może warto wreszcie zdefiniować nieco inaczej kanon lektur szkolnych. Padają argumenty, że książki proponujące młodym ludziom matrycę okopanego, zamkniętego patriotyzmu husarzy czy powstańców nijak nie przystają do współczesnych wymagań. Słychać też opinie, że tak skonstruowany kanon literacki tylko petryfikuje w młodych ludziach to, co najgorsze w polskiej kulturze, sposobie postrzegania społeczeństwa czy wizji świata. Niejako kalecząc ich już na starcie ich przygody z rzeczywistością, polityką czy kulturą.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że te argumenty - choć sensowne i racjonalne - przypominają wołanie na puszczy. Wypada jednak wierzyć, że coś w końcu drgnie. I że ktoś zechce przywrócić literaturę szkolną do rzeczywistości, wyrywając ją ze szponów nadętego polskiego romantyzmu czy toksycznych oparów martyrologii. Jeśli tak się stanie, jestem przekonany, że do nowego kanonu powinna trafić właśnie książka Ireny Krzywickiej "Wielcy i niewielcy". Bo to praca jak mało która rzetelnie odsłaniająca nie tylko biografie ludzi wybitnych, ale też kawał historii XX w. Z jej dylematami, trudnym wyborami i wielkimi sporami. Bo to naprawdę porcja wielkiej literatury, a nie - z całym szacunkiem - klepana w kółko w szkolnych salach "Nasza szkapa" czy inny "Łysek z pokładu Idy".

Irena Krzywicka, "Wielcy i niewielcy", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2009, s. 240.

wtorek, 23 listopada 2010

Mariusz Szczygieł wie, jak zrobić sobie raj


Czytając zbiór reportaży Mariusza Szczygła o Czechach “Zrób sobie raj”, z każdą kolejną stroną chciałoby się coraz głośniej krzyczeć: “To je vyborne”!

W świecie sportu niektórzy zawodnicy czy trenerzy mawiają: “Jesteś tak dobry, jak Twój ostatni mecz”. Literatura to jednak nieco trudniejsze zajęcie, dlatego tej maksymy nie można w stu procentach odnieść do najnowszego reporterskiego tomu Szczygła. Bo autor już wcześniej pokazywał, że pisać potrafi wybornie. W swojej nowej książce Mariusz Szczygieł potwierdził jednak, że zupełnie zasłużenie plasuje w absolutnym topie mistrzów polskiego reportażu. “Zrób sobie raj” to pozycja znakomita. I piszę to z pewną taką skromnością, bo gdzie tam szaremu zjadaczowi blogersko-literackiego chleba oceniać książkę maestro Mariusza Szczygła.

Od ocen w recenzji jednak uciec się nie da. Trzeba sobie zatem powiedzieć, że teksty zawarte w tym tomie są najwyższej próby. Szczygieł z każdej obserwacji, wątku czy pozornie błahego tematu potrafi wycisnąć reporterskie “story”. Szczygieł skorzystał z ciekawych tematów, interesujących szczególnie z perspektywy polskiej - tak przecież Czechom geograficznie bliskiej, ale też mentalnie bardzo odległej. Wziął na warsztat czeski ateizm, kulturę i sposób bycia. Doprawił to historią, wymieszał i sporządził swoje opowieści.

Gdyby opowiadał swoje teksty wieczorem, przy ognisku, można by słuchać godzinami. I to nawet wtedy, gdyby wina już brakowało. To pełnokrwiste, elokwentne, wciągające opowieści, barwnie napisane i odkrywające nieznane lub słabo opisane fragmenty czeskiej rzeczywistości. Pisane z perspektywy miłośnika zarówno Czech, jak i samych Czechów.

“Zrób sobie raj” dla rodzimego czytelnika może być nie lada wyzwaniem. Lektura zmusza bowiem do dość bolesnej konfrontacji z polskością. Mariusz Szczygieł w swojej książce kreśli portret tożsamości czeskiej jako otwartej, wolnej od religijnego zabobonu czy dusznej polskiej dulszczyzny. Czech portretowany przez Szczygła jest człowiekiem szukającym w rzeczywistości cech pozytywnych, budujących, integrujących. To optymista, nie biczownik.

Opowiada na przykład, jak to czescy zamachowcy przeprowadzili udany zamach na Reinharda Heydricha, ważnej osobistości hitlerowskiej SS w Czechach. Jego rozmówca przekonywał jednak, że to nie powód, by wypinać piersi po ordery. Ani tym bardziej do tego, by zbudować pomnik ku czci zamachowców. Nie opowiadał o torturach gestapo. Przeciwnie, kpił - jaki to zamach, skoro jednemu zamachowcy nie zadziałał pistolet, drugi wrzucił granat do kabrioletu esesmana, a tak w ogóle to Heydrich zmarł w szpitalu na sepsę. Dla czytelnika z Polski, gdzie o Powstaniu Warszawskim robi się nawet gry planszowe dla dzieci, połowa społeczeństwa aktywnie zwalczała komunę i była w opozycji (choć wielu tylko na poziomie wyklinania PRL-u w przydziałowym mieszkaniu), a kultura polityczna miewa coś z nekrofilii, takie opowieści mogą być szokujące. Zwłaszcza, gdy pochodzą od naszego bardzo bliskiego sąsiada. Bliskiego, a zarazem tak różnego. Chciałoby się powiedzieć - nieco bardziej normalnego.

Równie egzotycznie brzmieć mogą opowieści zawarte w “Zrób sobie raj” o czeskim ateizmie. W Polsce kodeks karny zawiera nawet stosowny paragraf o obrazie uczuć religijnych. O jego istotnej roli przekonała się boleśnie choćby Dorota Nieznalska. Ale gdyby polscy prokuratorzy mieli stosować go w Czechach, po kilku dniach padliby z przepracowania.

Czeskie społeczeństwo, o czym Szczygieł pisze ze swadą, ma do religii stosunek znacznie zdrowszy i bardziej zdroworozsądkowy niż polskie. Tam religia naprawdę jest kwestią prywatną i dotyczy indywidualnych wyborów. Tam cnotą jest bycie wolnomyślicielem i człowiekiem pogodnym, a nie ponurym religijnym hipokrytą. Takim hasającym na mszę co niedzielę, a po wizycie w kościele pieszczącym uszy innym katolikom, np. kierowcom, serdecznymi “k...wami” i “ch...”. Nie ma tam wreszcie biskupów - bonzów, którzy rozbijają się najnowszymi autami, bo przecież "godność biskupia wymaga". Tam państwo jest państwem, a Kościół instytucją skupiającą wiernych. Nie ma tam niezdrowych splotów ani ciemnych jak meandry Komisji Majątkowej interesów. Jest za to klarowny podział ról.

“Zrób sobie raj” można traktować jako swego rodzaju patchwork. Mariusz Szczygieł zamieścił w nim bowiem reportaże, które mogą służyć jako puzzle. A Ty, drogi Czytelniku, weź Szczygła za przewodnika - wybierz jeden puzzel, drugi, trzeci... Zobacz, jak robią to Czesi, a później zastosuj w praktyce. Wtedy zrozumiesz, że Czesi to mądry naród, a nie jakieś tam pepiczki. I pamiętaj, że to właśnie Mariusz Szczygieł w “Zrób sobie raj” tak dobrze opisał ten intrygujący kraj.

Mariusz Szczygieł, “Zrób sobie raj”, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

sobota, 20 listopada 2010

"Zabójca z miasta moreli" - reporterska rozprawa o Turcji


Turcja od kilku lat stoi w swoistym rozkroku między Europą i Azją. Witold Szabłowski w reporterskim tomie "Zabójca z miasta moreli" te tureckie zapasy z własną tożsamością opisuje w sposób fascynujący.

Od mniej więcej dwóch lat wydawnictwo Czarne, należące do duetu literackiego Monika Sznajdermann-Andrzej Stasiuk, publikuje książki w serii “Reportaż”. Dotychczas ukazały się w niej m.in. takie dzieła, jak “Gottland” Mariusza Szczygła, “Polski hydraulik i inne reportaże ze Szwecji” Macieja Zaremby czy “Serce narodu koło przystanku” Włodzimierza Nowaka. I przyznać trzeba, że każda kolejna wydana w niej pozycja jest na równie wysokim poziomie - jeśli nie lepsza - od swojej poprzedniczki. A już wydany kilka tygodni temu tom “Zabójca z miasta moreli” Witolda Szabłowskiego zasługuje na miano reporterskiej perły oficyny wydawniczej z Wołowca.

30-letni Szabłowski jest - mimo dość młodego wieku - dziennikarskim. wygą Obecnie pisuje w “Gazecie Wyborczej” i jej reporterskim dodatku “Duży Format”, ma też w dorobku pracę dla tureckiej redakcji CNN czy TVN24. Turcja to Szabłowskiego wielka pasja i namiętność. W tomie “Zabójca z miasta moreli”, będącym zbiorem tekstów publikowanych wcześniej na łamach “Gazety” i “DF” autor połączył miłość do kraju Kemala Atatürka z dziennikarskim zacięciem i talentem. Efekt tej syntezy jest wyborny.

Turcja prezentowana przez Witolda Szabłowskiego to kraj sprzeczności. Niegdyś potężne mocarstwo, po I wojnie światowej dramatycznie osłabione i zredukowane do roli państwa średniej wielkości. Po pierwszym globalnym konflikcie, stery Turcji przejął Kemal Atatürk, który nie tyle państwo i społeczeństwo zreformował, ile - jak przekonuje Szabłowski - stworzył je na nowo. Wprowadzał świeckie obyczaje, rugował nadmierne wpływy religii i zastanego obyczaju, demokratyzował. Dziś Atatürk to postać otoczona religijnym wręcz - w mocno zlaicyzowanym przecież kraju - kultem. Autor ten swoisty fenomen wnikliwie opisuje, odkrywając przed czytelnikiem meandry tureckiej tożsamości.

Turcja opisana na kartach książki Szabłowskiego to kraj, w którym na jednym basenie wystrojona w kuse bikini dama może zażywać kąpieli obok kobiety okutej w pływacką wersję burki, by uniknąć karcących spojrzeń gorliwych religijnie rodaków. To kraj, w którym zwłaszcza mężczyźni są niemal chorzy na seks, ale jednocześnie zachowujący się jak klerycy, czerwieniejący na twarzy na dźwięk słowa “prezerwatywa”. To wreszcie kraj, którego stolica przypomina inne europejskie metropolie,za to prowincja wygląda tak, jakby czas zatrzymał się tam kilkadziesiąt lat temu. Szabłowski te sprzeczności wychwycił doskonale, opisując je w sposób zarówno daleki od banalnych uproszczeń, jak i stroniący od - zdarzającego się przecież dość często - zachodnioeuropejskiego poczucia wyższości. Autor w swojej książce pełni rolę przewodnika i “szperacza w zakamarkach”, oprowadzającego czytelnika po Turcji zupełnie innej niż ta prezentowana w kolorowych turystycznych folderach. I okazał się znakomitym towarzyszem podróży.

Niektóre w tekstów zawartych w “Zabójcy z miasta moreli” są wręcz brawurowe. Ot, choćby tytułowy reportaż o Alim Agcy, który w 1979 r. dokonał zamachu na papieża Jana Pawła II. Skąd owe morele? Bo Malatya, rodzinne miasto Agcy, słynie - jak pisze Szabłowski - z nudy, klubu piłkarskiego i dorodnych moreli właśnie. To znakomita, choć krótka opowieść o życiorysie zamachowca. Autor dotarł nawet do jego krewnych, by poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego Agca zdecydował się na taki kroki. To kawał dobrej dziennikarskiej roboty.

Podobne wrażenie robi opowieść o dramatycznych losach imigrantów, chcących się dostać z Turcji do Grecji. Problem uchodźców - żyjących w głodzie, traktowanych przez pograniczników jak bydło - jest w głównym nurcie debaty publicznej zupełnie marginalizowany. Ale to, że o czymś się nie mówi, nie znaczy, że problem znika. O przerażających losach uciekających do Europy Afrykańczyków pisał w “Afrykańskiej odysei” niemiecki reporter, Klaus Brinkbäumer. Jego praca zebrała doskonałe recenzje. Zasługuje na nie również Szabłowski, który w “Zabójcy z miasta moreli” w poruszający sposób opisał to, co dzieje się na granicach Unii Europejskiej, z dala od sytych i szczęśliwych miast czy miasteczek. Rozmawiał m.in. z przemytnikami wożącymi ludźmi na greckie, unijne już wybrzeże. Ten reporterski wysiłek i docieranie do źródeł dodaje jego książce dodatkowej wartości.

- Turcja za wszelką cenę chce być zachodnia i nowoczesna. Zrobilibyśmy wszystko, by się wam przypodobać. Pół wieku temu posłaliśmy wojska do Korei, żeby Amerykanie się z nami liczyli. Co dostaliśmy w zamian? Nic! Nawet wiz nam nie znieśli. Ubieramy się w dżinsy, robimy filmy na wzór waszych. A wy ciągle przyjeżdżacie i kręcicie nosami - narzeka na kartach książki imam Halil Yousuf. Te słowa wydają się być idealną puentą dominujących dziś w Turcji nastrojów. Z jednej strony Turcy chcą być - i wielu już tak się czuje - Europejczykami, z drugiej jednak zarzucają światu czy Europie, że nikt się z nimi nie liczy.

Turcja nie tylko geograficznie, ale też politycznie, obyczajowo czy społecznie jest na pograniczu. Bieguny, między którymi oscyluje, wydają się być oczywiste, a ich kształty wiadome. Tyle, że dobrego reportera nie powinno zadowalać to, co przyjmuje się za pewnik. Powinien drążyć, szukać, wyciągać na wierzch sprzeczności i pozwalać czytelnikowi zrozumieć. W tej roli Witold Szabłowski ze swoim tomem “Zabójca z miasta moreli” odnalazł się doskonale.

Witold Szabłowski, “Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

czwartek, 4 listopada 2010

Jestem wyrodnym rodzicem

Przegapiłem pierwsze urodziny Księgarni Pod Nabiałem. Pierwszy post na tym blogu pojawił się 12 października 2009 r. Od tej rocznicy minął ponad miesiąc, a ja zorientowałem się dopiero teraz. Nie ma co, to pierwsze objawy sklerozy.

Wszystkim Gościom "Księgarni pod nabiałem" serdecznie dziękuję za odwiedziny w moim internetowym kąciku literackim. Będę pisał nadal o książkach, które mnie fascynują, przenoszą w inny świat i inspirują. Wierzę, że nadal będziecie wpadać po chwilę literackiego wytchnienia.

Serdeczności!

fot. sxc.hu.

poniedziałek, 13 września 2010

Reportaż z kambodżańskiego piekła


“Uśmiech Pol Pota” to książka, która w pełni zasługuje na to, by wejść do kanonu klasycznych tekstów reporterskich. 

Autorem książki o dość upiornym tytule (przecież Pol Pot był jednym z najbardziej krwawych dyktatorów XX wieku) jest szwedzki reporter, Peter Fröberg Idling, który przez kilka lat mieszkał w Kambodży. I oglądał z bliska szalenie trudno gojącą się, ropiejącą po dziś dzień ranę na kambodżańskim społeczeństwie, czyli wspomnienia po dramatycznie krwawych rządach Czerwonych Khmerów. Efektem jego obserwacji i głębokiej kwerendy (zarówno, jeśli chodzi o źródła pisane, jak i wywiady z przedstawicielami tamtego reżimu) jest właśnie “Uśmiech Pol Pota”, książka pod wieloma względami wybitna.

W 1975 r. Kambodżanie witali Czerwonych Khmerów z otwartymi ramionami. Wierzyli, że wyzwolą ich spod brutalnych rządów Lon Nola, uwolnią od głodu i pogardy i zetrą w pył pozostałości po quasi feudalnej monarchii, na czele której stał neurotyczny książe Norodom Sikhanouk. Wierzyli, że Pol Pot i jego towarzysze odbudują kraj obejmowali kraj znękany okrutnymi bombardowaniami amerykańskiego lotnictwa.

 Na początku lat 70., armia USA, za przyzwoleniem ówczesnego prezydenta Richarda Nixona i sekretarza stanu Henry’ego Kissingera, zwalczała wietnamską partyzantkę na ziemiach kambodżańskich. Przy okazji obracając kraj w kompletną perzynę, do tego zupełnie lekceważąc zakaz wydany przez Kongres. To właśnie m.in. za poparcie dla masakrowania Kambodży przez bombowce Kissinger do dziś nazywany jest przez wielu lewicowców zbrodniarzem wojennym. 

- W sumie zrzucono na Kambodżę 2 756 941 ton bomb. To jest półtora raza tyle, ile alianci zrzucili podczas całej drugiej wojny światowej, wliczając to bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki - pisze Idling. 

Bez wiedzy o geopolitycznym kontekście nie sposób zrozumieć fenomenu Czerwonych Khmerów. Szwedzki reporter pewną ręką prowadzi czytelnika przez polityczne i historyczne meandry, nie próbując wcielać się w rolę sędziego. On podaje fakty i pomaga zrozumieć, ich ocenę zostawiając czytelnikowi. Inna sprawa, że w tym wypadku fakty mówią same za siebie. 

Idling, chcąc zrozumieć upiorną karierę Czerwonych Khmerów, kreśli biograficzne portrety przywódców tej quasikomunistycznej sekty, bazującej tyleż na spaczonej interpretacji myśli Marksa, co na szowinizmie i rasizmie. Autor prowadzi czytelnika przez kolejne etapy ich drogi do dyktatorskiej władzy. Dla wielu szokująca może okazać się informacja, że wierchuszka Czerwonych Khmerów była niegdyś studentami francuskich uczelni, lubiącymi się bawić i smakować życia, ale przede wszystkim - rozpalonymi do politycznej czerwoności lewicowymi idealistami.

Gdy ci znawcy Sartre’owskiego egzystencjalizmu i czerwonego wina przejęli władzę, stali się pospolitymi zbrodniarzami. Stworzyli liczącą 12 punktów listę powinności nowego prawdziwego Kambodżanina. Każde, nawet minimalne odstępstwo od reguł kończyło się śmiercią. W imię rzekomej czystości idei i świętego ognia rewolucji, setki tysięcy Kambodżan zaprzęgnięto do katorżniczej pracy za miskę ryżowej zupy. Wielu Kambodżan trafiło do bezpieczniackich katowni, gdzie zostali zamordowani za “zdrady”, będące spiskami w rodzaju niefortunnego połamania podczas pracy w polu szpadla. Autor opowiada, że do mordowania zdrajców rekrutowano nawet nastoletnie dzieci, grożąc im, że jeśli nie zabiją oskarżonego, same zginą za rzekomą niewierność Organizacji. 

Grozę ówczesnych realiów życia w Kambodży pokazuje przytoczona przez Idlinga w książce pogłoska z lat 70., jakoby khmerski reżim zabronił ludziom swobodnie flirtować, wyznaczając im “okresy godowe”. Całe życie Kambodżanina miało być podporządkowane pracy i Organizacji. Efektem miało być społeczeństwo agrarne, żyjące na wsi, samowystarczalne, żywiące się wyłącznie płodami rolnymi i odizolowane od reszty świata. 

- Nikt nigdy nie ustalił, ile ludzi zmarło w trakcie tych trzech i pół roku rządów Pol Pota. Masowych mogił jest wiele i nikt ich nie zliczył. Ile leży w nich ciał, nikt nie wie i się nie dowie. Szacunkowe liczby wahają się od 750 tysięcy do 3 milionów. Liczbę zamordowanych szacuje się różnie: od kilkuset tysięcy do ponad miliona - opowiada szwedzki reporter. 

Peter Idling w swojej książce nie tylko przypomina o dramacie Kambodży. Opisuje też podróże szwedzkich działaczy lewicowych sympatyzujących z Demokratyczną Kampuczą. Po wizytach w tym kraju przekonywali, że wieści o dyktaturze w tym kraju to brednie, bo widzieli tylko zdrowych, wesołych Kambodżan. Toczyli polemiki prasowe, oskarżając media, że oczerniają Czerwonych Khmerów, bo mają w tym czysto kapitalistyczny interes. 

W “Uśmiechu Pol Pota” niektórzy rozliczają się ze swoją przeszłością. Ich wspomnienia niosą ze sobą dużą wartość. To świadectwa idealistów, którzy wiedzą, że idea potrafi niekiedy zaślepić oczy na rzeczywistość. Ich opowieści można w pewnym sensie traktować jako rozliczenie z mechanizmem opisanym przez Czesława Miłosza w "Zniewolonym umyśle”. Zrzucają kurtynę ideologicznego zaślepienia, który kazał im wierzyć tym, którzy ich okłamywali i rządzili w sposób zupełnie niezgodny z ich ideałami. I który sprawił, że wierzyli katom, a świadectwa ofiar uważali za naciągane lub wręcz niewiarygodne. To ważny, uniwersalny wymiar reportażu Petera Idlinga. 

Książka szwedzkiego reportera niesie ze sobą inne ważne pytania, wymagające intelektualnej odwagi. A mianowicie - gdzie kończy się czysta idea, a zaczyna ideologiczne zwyrodnienie? Czy rewolucyjny cel uświęca wszelkie środki? Gdzie jest granica między uprawnioną przemocą a brutalną dyktaturą? Jeden z bohaterów książki Idlinga, zapalony lewicowiec, wspomina w rozmowie z reporterem, że w idei socjalistycznej czy rewolucyjnej już na poziomie teorii musi być zasadniczy błąd. I jego skutkiem są narodziny dyktatorskich państw - potworków ze szlachetnych socjalistycznych pomysłów. 

“Uśmiech Pol Pota” nie sposób określić mianem “dobrze napisanej, świetnie się czytającej książki”. Po prostu nie wypada. To przecież reportaż o jednej z największych tragedii XX wieku. Autor poruszający tak trudny temat powinien być w pewnym sensie taktowny. I taka właśnie jest książka Petera Idlinga. Dzieło Szweda całkowicie zasługuje na to, by znaleźć ważne miejsce w gronie arcydzieł światowego reportażu. 

Peter Fröberg Idling, “Uśmiech Pol Pota”, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

środa, 25 sierpnia 2010

Rzecz o tym, czym lewica być powinna

Dziś na blogu gościnnie wystąpi Kamila Kasprzak, znajoma moja z "Krytyki Politycznej". Publikuję u siebie przedruk jej tekstu z "Kuźni literackiej". Jest to znakomita recenzja równie znakomitej książki "Etos lewicy" prof. Andrzeja Mencwela, wznowionej niedawno przez Wydawnictwo KP. Zapraszam do lektury!

" Jak lewica to od razu komunizm, PRL i Stalin. Albo względnie Kwaśniewski, ośmieszone SLD i ci okropni czerwoni. Bo innej historii nie znamy, albo nie chcemy znać. Na pewno jednak nikt nas o niej nie uczy i nie snuje opowieści o skompromitowanej idei czekającej na reinterpretację."

Nie bez powodu zatem Andrzej Mencwel już w pierwszym zdaniu wstępu pisze: Czytelnik spotka tu twierdzenie, że książki rodzą się z potrzeby samookreślenia, tym mocniej doświadczanej, im bardziej niestałe są czasy w jakich żyjemy. Ta książka powstawała z takiej potrzeby i w takich czasach. I choć swoje dzieło tworzył w latach 1985-1987, kiedy oficjalna władza budziła w ludziach sprzeciw wobec lewicowych idei i w dodatku je skarykaturyzowała, to czyż dziś społeczeństwo nie traktuje określenia socjalista jako obelgi będącej oznaką herezji wobec kultu wolnego rynku, tudzież synonimu wstecznictwa?

Mencwel zaś, bez względu na epokę w której akurat żyjemy, nie tyle cudownie rehabilituje lewicowy etos, co pokazuje jego prawdziwe korzenie. Zaczynając od postaci Wacława Nałkowskiego, którego nazwisko prędzej kojarzy się nam ze znaną z lektur szkolnych Zofią (notabene córką bohatera) – już na wstępie kreśli obraz społecznika i pedagoga, który specjalizując się w geografii, bardzo wszechstronnie jednak patrzy na swoją naukę, przepuszczając ją przy tym przez humanistyczne oko. Jego wizja ojczyzny w czasach zaborów bowiem nie zawiera w sobie ani krzty mesjanizmu, lecz podparta jest głównie stwierdzeniem, że: Tyle Polska znaczy, ile z niej zrobić potrafią Polacy. W kwestii geograficznej również nie pozostawia złudzeń: nasz kraj bowiem nie jest wyjątkowy i niezwykły, a to czy sprawiedliwie i na drodze postępu będzie się zmieniał, zależy tylko od nas, a nie od narodowych mitów.

Co więcej, dalej mamy kolejnego aktywistę bez którego trudno sobie wyobrazić przedwojenną historię polskiej, niekomunistycznej lewicy. Ludwik Krzywicki, a właściwie „papież” polskiego socjalizmu, to także nauczyciel-historyk, który za dziejowy upadek Rzeczpospolitej, oskarża z kolei rozbestwienie i przywileje szlachty, czyli tryumf prywaty nad wspólnotą. Ale w swoich rozważaniach idzie dalej. Nie krytykując jedynie przeszłości, odwołuje się bowiem do imperatywu moralnego Kanta i własnych uczniów wzywa do niemal chrześcijańskiej służby słowami: Będziesz wśród ludzi, jeno nie z ludźmi. Skazuję cię na samotność i krzyż kładę na barki! Dziś takie rzeczy, kiedy wszelkie lewicowe ruchy kojarzymy raczej z sekularyzmem i ateizmem, mogą wydawać się śmieszne. Tyle, że wcześniej choćby postulaty równości i sprawiedliwości społecznej jak najbardziej szły w parze z wyznawaną religią (w tym miejscu przypomina mi się cudowna scena z Gorączki Agnieszki Holland, kiedy to Wojtek Kiełza podczas burzliwej rozmowy ze współtowarzyszami, autentycznie zarzeka się: - Przysięgam na Najświętszy Sakrament i jako socjalista). Jednak tym, co czyni z Krzywickiego papieża jest nie tyle historia, co spojrzenie na kulturę polską jako rzecz pełną, twórczą i powszechną – taką jaką chcą ją widzieć do dziś socjaliści.

Warto zauważyć, że profesor Mencwel nie poprzestaje na indywidualnych sylwetkach, lecz jak każdy lewicowiec dąży do wspólnoty i tym swoim dążeniem już zupełnie rozbudza czytelnicze apetyty. Pod, wydawałoby się, że nudnawym nawiązaniem do "Przedwiośnia" Stefana Żeromskiego w kolejnej części, kryją się bowiem znów nadzwyczaj jędrne i soczyste opisy postaci określanych jako Warszawiacy. Przy czym, żeby była jasność, tu punktem wyjścia są portrety trzech osób: Mariana Bohusza, Stanisława Krzemińskiego i Edwarda Abramowskiego, które to bohater Żeromskiego Szymon Gajowiec daje za wzór młodemu Cezaremu Baryce. Co istotne, cała ta trójka, doliczając do niej jeszcze dość problematycznego działacza Jana Wacława Machajskiego czy niesamowitą radykałkę społeczną Helenę Radlińską, która potrafiła niczym platoński filozof zrewolucjonizować się i z pochodnią rewolucji zstępować do otchłani, staje się jeszcze pretekstem do pokazania inteligentnego proletariatu. A kim są ów inteligentni proletariusze? To zazwyczaj ludzie wywodzący się zarówno z mieszczaństwa jak i zubożałych warstw wyższych, którzy będąc pracownikami umysłowymi, nie mają się gdzie nająć lub wykonują swoją pracę znacznie poniżej ekonomicznego zysku. Ale posiadają za to ten społeczny radykalizm, skłaniający do pomocy słabszym i wykluczonym. Innymi słowy, mówiąc Żeromskim, to takie Siłaczki i doktorzy Judymowie tamtych czasów z socjalistyczną łaską przekraczania miłosierdzia i wyzbywania się pokory.

Zupełnie osobne rozważania jednak znów autor poświęca Abramowskiemu. Bo to nietuzinkowy człowiek. Ikona anarchistów jak i propaństwowców z lewej strony, która przeszła zadziwiającą przemianę. Po części zapewne z powodu śmierci ukochanej żony, ale i głębokiej refleksji, która sprawiła, że z rozgorączkowanego działacza politycznego wykrzykującego w czasie buntu łódzkiego hasło: Bo czas już nadszedł!, przeistoczył się w psychologa-etyka, któremu bliska stała się filozofia i wszelka metafizyka. Jego rozważania o moralnej rewolucji, która powinna poprzedzić bezpośrednie wyjście na ulicę czy istocie braterstwa zanurzonego w idei pomocy wzajemnej, to zaś nie tyle utopia, co wyraz bezgranicznego humanizmu. Takich teoretycznych pomysłów na praktykę społeczną, znajdziemy zresztą więcej i to na ich podstawie ukuto termin abramowszczyzna jako synonim tych wszystkich rozważań.

Ale nie byłoby też większości przywoływanych tu postaci, gdyby nie pisma: „Głos” i „Ogniwo”, które skupiały właśnie różnej maści postępowców, prezentujących na ich łamach swoje projekty społeczne, tudzież wchodzących w polemikę z konserwatywnym nurtem czy młodopolskim rozumieniem sztuki. Głośne więc będzie w tym kontekście wsparcie gazet dla Rewolucji w 1905 roku czy kampanii przeciw Sienkiewiczowi, uznawanemu za pisarza reakcyjnego. W początkach wieku iść na lewo znaczyło także wybierać biedę, prasa prawicy, zwłaszcza dzienniki, jak „Kurier Warszawski” w porównaniu z naszymi tygodnikami płaciła krocie – Mencwel wspomni jeszcze na dokładkę o kwestii tzw. opłacalności pism i czytelnikach, którymi najczęściej bywali inżynierowie i technicy z cukrowni, gorzelni, olejarni i tartaków, dzierżawcy, geometrzy, agronomowie. Inteligencja fachowa z pogranicza kultur i klas społecznych, wolna od uprzedzeń, łaknąca nowych idei.

Czytelnicy Etosu lewicy również powinni być wolni i otwarci by przebrnąć przez ponad 200 stron eseju naszpikowanego historyczno-społecznymi faktami oraz myślą, moim zdaniem niesłusznie, zostawionego na koniec Stanisława Brzozowskiego. Niekomunistyczny patron Krytyki Politycznej jak i wszystkich spod znaku demokratycznego socjalizmu, to bowiem myśliciel tego formatu co Nałkowski i Krzywicki, który powinien był wystąpić wraz z nimi w pierwszym rzędzie. Jego idea kultury zaś wyłożona w Legendzie Młodej Polski, koncepcja pracy (głównie nad sobą), krytyka ówczesnej mu epoki jako właśnie legendy, zmyślenia, bajki czy fantazji oraz nieoczekiwana pochwała romantyzmu spinającego w sobie Dobro, Piękno i Prawdę – to z kolei fascynująca interpretacja kultury i historii, rozumianej zupełnie inaczej niż nakazują tradycje. A i smaczkiem w tym wszystkim będzie jeszcze odwołanie Brzozowskiego do samego Chrystusa jako obietnicy wolności i związków chrześcijaństwa z socjalizmem.

Jaki jest zatem Etos lewicy? Długi, trudny, niejednorodny i prawdziwy. Dosłownie, jako książka Andrzeja Mencwela i w przenośni jako najpiękniejszy światopogląd, który mógł przydarzyć się ludzkości i który ów ludzkość tak okrutnie ośmieszyła. Obowiązkowa lektura zarówno dla idealistów oraz... populistów, których opinia o lewicy najczęściej sprowadza się do kilku postpolitycznych i strasznych haseł."

Kamila Kasprzak (Krytyka Polityczna)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Rozczarowujące "Erynie"

Na “Erynie” miłośnicy prozy Marka Krajewskiego czekali z niecierpliwością. Nowa książka wrocławskiego mistrza kryminału miała przynieść nową jakość - od nowego wydawcy po zupełnie inną scenerię akcji i bohaterów. Niestety, autor nie stanął na wysokości zadania i "Erynie" rozczarowują. 

Marek Krajewski zasłużoną sławę zyskał dzięki serii wyśmienitych kryminałów z Eberhardem Mockiem w roli głównej, osadzonych w mrocznych realiach przedwojennego Breslau. Mock dostarczał wrażeń miłośnikom dobrej lektury w sześciu tomach. W ostatnim, zatytułowanym “Głowa Minotaura”, zyskał jednak pomocnika. Został nim komisarz Edward Popielski ze Lwowa, gliniarz o podobnej do Mocka osobowości i podejściu do pracy, mało wyrozumiały dla bandziorów, za to lubujący się w pięknie kobiecego ciała.

Postać Popielskiego i przenosiny znacznej części akcji do Lwowa sygnalizowały, że Krajewski szuka nowej drogi dla swoich powieści. Trudno było się oprzeć wrażeniu, iż jego proza - oparta ciągle na bojach Mocka i jego pomagierów ze złem - zaczęła się wypalać, że zjadała własny ogon, stając się wtórną. W “Eryniach” autor poszedł na całość i na dobre porzucił Breslau. Pałeczkę walki ze zbirami i zwyrodnialcami przejął zaś Edward Popielski. 

W “Eryniach” lwowski komisarz tropi zabójców małego chłopca, zamordowanego w bestialski sposób. Mordercy zostawili tropy sugerujące, że to rytualny żydowski mord. A że do tragedii dochodzi w 1939 r., a więc w czasie wyjątkowo niedobrym dla Żydów, pogromy we Lwowie wiszą w powietrzu. Popielski początkowo nie chce przejąć sprawy, zasłaniając się emeryturą. W końcu jednak rusza w mroczny lwowski świat burdeli, występku i zła, szukając winnych tego obrzydliwego zabójstwa. 

Krajewski przedwojenny Lwów nakreślił wybornie. Klimat miasta, jego topografia, faktury budynków - to wszystko w "Eryniach" żyje, że książka nabiera niepowtarzalnego charakteru. Również intrygę autor nakreślił wyśmienicie. Popielski kluczy, łapie różne tropy, jest przy tym równie wyrazisty i brutalny, jak Mock. 

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że “Erynie” to tylko i wyłącznie opowieść o przygodach lwowskiego alter ego Eberharda Mocka. Książka nie przynosi żadnej nowej jakości, utwierdza za to w przekonaniu, że Marek Krajewski potrafi znakomicie odtworzyć klimat dawnego miasta, jego język i obyczaje. Tyle, że umiejętności te pokazywał również we wcześniejszych tomach o Eberhardzie Mocku, nie jest to więc niespodzianka. Dlatego lektura “Eryni” pozostawia spory niedosyt. Miał być przełom, a jest tylko potwierdzenie umiejętności wrocławskiego mistrza kryminału. 

Czy Krajewski zostanie niewolnikiem Eberharda Mocka? Wiele na to wskazuje. Wydawać się może, że wrocławski pisarz na dobre wpadł swoim pisarstwem i pomysłami w koleiny serii o Breslau i Mocku. Stąd nawet próba radykalnego zerwania z dawnym bohaterem pali na panewce. Warto jednak wierzyć, że Marek Krajewski nie powiedział ostatniego słowa i jeszcze zaskoczy czytelników prozą świeżą, oryginalną i pasjonującą. 

Marek Krajewski, “Erynie”, wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Przepustka do świata homoseksualnej miłości

"Planeta samych chłopców" Adama Georgieva to książka, która po pobieżnej lekturze przypadkowo wybranych stron może przestraszyć. Gdy jednak czytelnik schowa do kieszeni drobnomieszczańskie odruchy świętego oburzenia, autor mu to wynagrodzi. Czym? Porcją świetnej literatury. 

“Planeta samych chłopców” to reportaż literacki, zachwalany przez Mariusza Szczygła jako “najlepszy, który przeczytał w Czechach”. Tymczasem w trakcie lektury czytelnik ma wrażenie, że ma do czynienia z porcją cholernie dobrej, niosącej uniwersalny przekaz prozy. Co pewnie też można uznać za świadectwo jakości pisarstwa młodego czeskiego autora, Adama Georgieva. Bo przyznać trzeba, że jego “Planeta samych chłopców” to trudna, ale fascynująca książka.

W swoim dziele Georgiev prowadzi czytelnika po świecie homoseksualnej (w tym wypadku gejowskiej) miłości. Uchyla kurtynę zasłaniającą ten owiany tajemnicą świat, otoczony zbiorowym obrzydzeniem obywateli “normalnych, lubiących jak chłop z babą” i odmawiających gejom i lesbijkom wszelkich praw. Robi to z aptekarską wręcz dokładnością. Jego bohaterowie krążą po nocnych klubach, darkroomach, pubach, gdzie zdobywają kolejne erotyczne szlify. 

Georgiev seksualne przygody opisywanych przez siebie bohaterów pokazuje bardzo naturalistycznie. Można powiedzieć, że sperma płynie strumieniem po kartach książki. Spływa z policzków, torsów i pośladków bohaterów reportażu, momentami w ilościach hurtowych. A im więcej nasienia i mechanicznego seksu, tym mniej miłości. Bohaterów “Planety samych chłopców” łączy co prawda nadzieja, że kiedyś spotka ich głębokie, szczerze uczucie. Ale zamiast spełnienia, dostają seks rodem z restauracji z fastfoodem. Szybko i bez ceregieli, co można uznać za typowe dla współczesnych relacji międzyludzkich. 

Po lekturze książki Adama Georgieva seksualni puryści gromiący cywilizację śmierci i rospusty pewnie spłonęliby głębokim pąsem z wściekłości. I ruszyliby na barykady potępienia pedalstwa i zła wszelkiego. Rzecz jednak w tym, że byłby to tylko dowód ich hipokryzji. Bo “Planeta samych chłopców”, choć pełna drobiazgowych - niestrawnych pewnie dla co wrażliwszych czytelników - opisów homoseksualnej miłości, pod tym naturalistycznym płaszczem niesie w sobie uniwersalne pytania. Czy w dzisiejszych czasach potrafimy być jeszcze po prostu “ludzcy”, empatyczni, serdeczni, otwarci na potrzeby innych? Czy stosunki między ludźmi muszą być definiowane tylko w sposób czysto ekonomiczny - jestem z kimś dopóty, dopóki czerpię z tego korzyści? Czy seks da się jeszcze traktować jako przyjemność, czy już tylko jako narzędzie opresji, które już atakuje z każdego zakamarka publicznej przestrzeni? I czy seks to już tylko towar? 

To wątpliwości, których nie sposób nie poczuć, jeśli traktować książkę Adama Georgieva poważnie, nie zaś jako perwersyjny opis gejowskiej miłości dla wytrwałych. Dzięki temu “Planeta samych chłopców”, dzięki swojej wielowymiarowości, zyskuje dodatkową wartość. Nie jest to bowiem tylko świetna proza, ale doskonały, zmuszający do myślenia opis pewnego wycinka współczesnej rzeczywistości. 

Adam Georgiev, “Planeta samych chłopców”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

wtorek, 13 lipca 2010

Moje pierwsze kroki literackie









Przeszło rok temu na jedne z zajęć na studiach dziennikarskich miałem za zadanie napisać opowiadanie. Cóż, marny ze mnie prozaik. Za mocno po ziemi chodzę... Ale udało mi się uporać z tym karkołomnym zadaniem. Ocierając się wszakże niebezpiecznie o grafomanię. Zapraszam do lektury. A nuż znajdziecie tu coś dla siebie :)


„We’ll coming home, we’ll coming home...” To nie miało stać się tak wcześnie. Anglia miała stać się Heimatem dłużej. Cztery lata temu, po bolesnym procesie zrywania więzów ze wszystkim, co mnie we Wrocławiu trzymało, przyjechałem na Wyspy z kołaczącą się po głowie bez ustanku myślą: „Zakorzenić się, zakorzenić się, zakorzenić się”. Stanęło na tym, że uwiłem sobie wygodne gniazko polskiego emigranta razem z pięcioma innymi osobami. Finansowo zakotwiczyłem w pubie, gdzie przechodziłem intensywny kurs wyobraźni. Ta część moich zwojów mózgowych, która odpowiada za kreatywne myślenie, nieustannie pracowała nad wynalezieniem paralel między moją pracą a zajęciem galerników czy innych pradawnych prekursorów dzisiejszych pracowników agencji workservice”.


Derywaty, flauta w amerykańskich nieruchomościach i inne zrozumiałe dla przeciętnego człowieka przyczyny sprawiły jednak, że trzeba było wybrać się na Heathrow i nabyć drogą kupna bilet powrotny. Funt brytyjski, swego czasu w Polsce jeden z bożków całych grup zawodowych, zaczął się niebezpiecznie chybotać. Poczciwy funciak nie miał już w sobie tej magii, co kiedyś. Jeszcze pół roku można było obracać w ręce funta, ale tak naprawdę człowiek czuł, że trzyma w dłoni kluczyki do wypasionej fury i/lub do własnego M, urządzonego tak, jak uczą dekoratorzy z klasyków w rodzaju „Teraz Miłość” czy „M jak miłość”. Funciak jednak, przez splot rozmaitych ekonomicznych perturbacji, stał się jednak tylko funciakiem, a nie kluczem do bajecznej przyszłości i rekompensaty  za lata ciężkiej pracy, upokorzeń, chronicznego niedożywienia i zmywania uświnionych przez angielską klientelę naczyń.
Wróciłem z miesiąc temu. Pech chciał, że wraz ze mną w Polsce nie stawiły się zarobione funty. Rozpełzający się po świecie kryzys finansowy pokonał mojego niedawnego szefa jednym ciosem. Nieszczęśnik chciał być uczciwy i wypłacić mi zarobiony cash po dwóch miesiącach zwłoki, jednak jego szlachetne zamiary spełzły na niczym. Moje konto przechowuje więc środki cokolwiek skromne.  
       
***
Z wiekiem zaczynam doceniać rolę namysłu i refleksji. Za młodu człowiek pędzi, rzuca się na życie jak piranie na wrzucone do akwarium mięso. Już, teraz, natychmiast! Czekają ci, którzy powoli szykują się na spotkanie z Czarną Siostrą, zaopatrzoną zawsze w kosę. Zastanawiam się więc, jako były już emigrant: co pcha Polaków do ucieczki na Wyspy?
Pieniądze? Brak perspektyw karierę a’la american style? Któż to wiedzieć może. Ilu emigrantów, tyle motywacji. Jedzie się, żeby zapomnieć. O nieszczęściu, niespełnionej miłości. Jedzie się, żeby liznąć trochę świata. Jedzie się, żeby móc wpisać w CV: „Johhny’s Pub, London, England. Praca barmana. Obowiązki: sporządzanie drinków, sprzątanie lokalu (w domyśle – rzygowin zapitych Angoli, których trzewia nie wytrzymały presjii trawionego alkoholu)”. Taki wpis dobrze wygląda w życiorysie. Liznął człowiek trochę świata, język doszkolił. Obce kultury poznał, z przedstawicielami innych nacji ramię w ramię pracował. Później na lajcie odnajdzie się w projektach zespołowych. Szefowie, jak donoszą specjalistyczne media, szukają gości, którzy mimo umowy zlecenie wejdą w zespół z impetem i rozkręcą go pomysłami. Tacy ludzie zawsze w cenie, zwłaszcza na umowę-zlecenie.
      
***
Wróciłem do Polski w listopadzie 2008 roku i zamieszkałem w rodzinnym domu, pod troskliwym okiem rodziców. Próbowali mnie wychowywać czy raczej na nowo socjalizować, jakby wyczuwali, że Polak po powrocie do Polski w rodzimej rzeczywistości się nie odnajdzie. Traktowałem jednak ich dążenia jako niegroźną nadgorliwość. O wiele bardziej absorbował mnie dysonans poznawczy, który pochłaniał moje myśli. Po powrocie do Polski długo nie mogłem się odnaleźć.
Dziwny był ten kraj. Ludzie zachowywali się tak, jakby największy cham mógł liczyć na dzienną premię od jakiegoś tajemniczego bożka Prostactwa. Miasta przeorane z jednej strony cudami socrealistycznej architektury, z drugiej nowoczesnymi biurowcami, czyli blaszakami bez kształtu, przeszklonymi do granic absurdu i raniącymi przy tym wszelkie normy estetyczne.
Gdy po powrocie trafiłem pierwszy raz na wyremontowany plac Grunwaldzki, miałem ochotę ściągnąć buty i przebiec się przez całe rondo, rzygając na wszystkie budynki. Nowoczesny pasaż, obok peerelowski kwadrat służący za akademik, na rogu średnich rozmiarów wieżowiec przypominający wyprostowanego penisa, wreszcie szpetny i brudny komunistyczny klocek, a na koniec przedwojenny stylowy gmach, dziś służący Politechnice za siedzibę. W środku, do kompletu, wiecznie pełne ludzi Rondo Reagana (tego, dzięki któremu Polska wyszła z komunizmu; Jacek Kuroń, który w PRL-u jednak zrobił trochę dobrej roboty, też ma swoją ulicę, której trzeba szukać na mapie z lupą. Polska polityka historyczna to jest to!), wieczorami podświetlone na niebiesko. Grunwaldzki widziany z nieba wygląda jak makieta dla studentów architektury, postawiona na zajęciach pt. „Style budowlane XX wieku w pigułce”.
Wredna suka z tej Polski. Cztery lata jej nie odwiedzałem, więc ta – w ramach prymitywnej zemsty – zaatakowała moje trzewia. Cios zadała solidny. Trafny. W poczucie elementarnej estetyki godzący. Ustałem, choć od tamtego czasu nie przestaję się dziwić.
***
Wyjeżdżałem 2004 roku - tym samym, kiedy nasi liderzy kłócili się o to, kto ma być chorążym ekipy, która wciągnie polską flagę na masz podczas szczytu UE w Dublinie. Od tego momentu Polska przeszła długą drogę. To trochę tak, jakby wsadzić żółwia na wrotki. Wrotkami są w tym przypadku euro – te same, które zawróciły w głowie tysiącom, tysięcy setkom młodych głównie Polaków, którzy szturmem wzięli wszelkie tanie linie lotnicze i szybko dali nogę za granicę, by tam zarabiać na swoją przyszłość. W Polsce mogli co najwyżej bawić się w internetowy cyberbulling, wylewając pomyje na każdego, kto ich zdaniem był odpowiedzialny za stan polskiej gospodarki, a zwłaszcza rozpieszczenia pracodawców i stopień nepotyzmu, który sprawił, że nawet posada szaletowego była obwarowana koniecznością odbycia stażu.
Kraj się jednak zmieniał. Wkurwieni wyjechali w świat, by zarabiać wymarzone hajs (i żyć, jak ludzie, a nie jak neoliberalni idioci, których egzystencja sprowadza się do dopasowanej na miarę możliwości finansowych konsumpcji). Wraz z nimi wyjechała część słupka pokazującego stopień bezrobocia. Westchnienie ulgi polityków było odczuwalne w całym kraju, jak halny w Tatrach. Rządzenie krajem, w którym dwadzieścia procent obywateli to bezrobotni i gdzie młodzi ludzie kształcą się na potęgę i mają ogromne aspiracje, było przyjemne niczym stosunek seksualny z jeżem. Kłopot jednak, można powiedzieć, wyjechał i dzięki temu władza zamiast na programy socjalne mogła łożyć na projekty finansowane przez unijnych darczyńców z Brukseli.
Prawie półwiecza rządów komuny nie da się zetrzeć jak mokrej plamy z podłogi. Ale, mimo wszystko, w Polsce ten rys widać. Coś się buduje, coś się modernizuje. Naród coraz chętniej buja się po cyberłączach, biurowce też jakby wyższe powstają, ba – nawet Polskie Koleje Powolne (znane oficjalnie jako Polskie Koleje Państwowe) – próbują zmienić wizerunek i zamierzają się zmodernizować, by wreszcie świadczyć usługi przewozowe zamiast objazdowych obozów przetrwania w wagonach pamiętających, jak tow. Cyrankiewicz namiętnym tonem rewolucjonisty groził odrąbaniem ręki każdemu, kto ową kończynę na władzę ludową podniesie. Jest ruch w interesie. Euro płynie. Może kiedyś i drogi będą. Takie prawdziwe drogi, z asfaltu, nie z szarej farby na mapie.
      ***
Ruchu w interesie widać (okiem tak gołym, jak uzbrojonym) też w społeczeństwie. Lud w swojej masie przechodzi teraz poważną mutację. Polacy to teraz poczwarka w stanie przejściowym. Produkt pod nazwą „Polish people under construction”. Homo sovieticus szarpie się w nich i trzyma, oblewany z każdej strony wymogami stawianymi ludziom nowoczesnym, światłym, Europejczykom. Tu nie ma miejsca na schizofrenię, tu jest tylko „kochaj albo rzuć”, ewentualnie – dla twardzieli – płać albo spierdalaj.
Polak zamiast pizzy, która dawno trafiła pod strzechy, jada już raczej sushi. Zamiast kawy z mlekiem prosi już raczej o latte lub nawet cudeńka kawowe, ze śmietaną bitą i truskawkami. Widać, że ex Pani Prezydentowa lekcjami jadania bezy wyrobiła gusta w narodzie.
Kiedyś, gdy na rynek wchodziło pismo „Shape”, eksperci wolali: gazeta się nie przyjmie, bo która Polka będzie potrafiła to wymówić przy kiosku? Wydawca się przejął i w kampanii reklamowej puszczał oczko: „W kiosku proś o SZEJP”. Teraz witryny Ruchu pulsują glamurami, szejpami, mens heltami i nikt nie kracze, że Polak nie wymówi. Ale Polak z tego samego kiosku oprócz glamura wynosi też „Fakt”, czyli pismo schlebiające gustom tak niskim, że gdyby można było je podnieść – kręgosłup by się od tyłka odrywał.
Polak śledzi też najnowsze trendy w modzie i urodzie, a widać to też po jego samochodzie. Polskie kobiety od zawsze plasują się w czołówkach rankingów najpiękniejszych niewiast świata lub jego bliższych okolic. Teraz doszlusować do nich próbują panowie. Widok dżentelmena, który potrafi w drogerii rozprawiać ze swadą o zaletach jednego kremu zwalczającego cienie pod oczami nad drugim nie jest już niczym nadzwyczajnym. Bywa jednak, że ci próbujący uchodzić za European styled guys panowie pojawiają się na imprezach w białych skarpetkach lub umorusani kiepsko rozprowadzonym samoopalaczem. Samochód Polaka przeciętnego z kolei to często dobrze spasiona fura, przywieziona legalnie (o dziwo!) z Niemiec, strasząca przy tym a) bębniącą muzyką techno, b) ilością błota na masce większą niż po Rajdzie Enduro, c) jednym i drugim.
Europejskie już tu przyszło. Stare, chamsko-sarmackie jeszcze nie wyszło. Dlatego dla świeżo zreintegrowanego z Heimatem niedawnego junkworkera z Wysp takim szokiem może być wizyta w dziekanacie uczelni, gdzie udaje się, by poznać warunki rekrutacji na kierunek dziennikarstwo i komunikacja społeczna.


Co prawda do kolejnego naboru zostało jeszcze sporo czasu, ponad pół roku, ale jak się ma za dużo czasu – człowiek może stać się nieco przezorny. Wchodzi taki do gabinetu, urządzonym w świetnym stylu i wyposażonym w (na oko) całkiem niezłe komputery. Podchodzi do jednego z biurek, gdzie na interesantów czeka młoda, wymuskana i całkiem urodziwa sekretarka, pyta wreszcie:
- Dzień dobry szanownej pani. Jakie dokumenty muszę złożyć...
- Chwileczkę.
- ... żeby móc przystąpić do rekrutacji na dziennikarstwo?
-  Głuchy czy niewychowany?
- Przepraszam?
- Nie widzi, że mi lakier na pazkokciach schnie? Jak mam Panu formularze podać, skoro mogę uświnić dokumenty. Czy Pan myśli choć trochę? Proszę wyjść i poczekać na korytarzu. Ta dzisiejsza młodzież!
- Ale ja tylko z papierami chciałem...
- Panie drogi, papiery papierami, ale na Uniwersytet żadnego chama nie przyjmiemy!
***
Z moim najlepszym przyjacielem znam się od czasów ogólniaka. Niejedno piwo razem się wypiło, niejeden mecz rozegrało, niejedną debatę stoczyło. Solidna męska przyjaźń hartowała się przez lata, by teraz przybrać postać solidnej życiowej podpory. Kolega ów ciągot emigracyjnych nigdy nie przejawiał.
- Emigranci pojadą, kasę zarobią i co? Wrócą do Polski i kto im da pracę na stanowisku kierowniczym po harówce na zmywaku? Pozostanie im założyć własną firmę, a nie każdy ma talent przedsiębiorcy. Jeden z drugim zbankrutują i sen o potędze się skończy, a zacznie gorzkie życie. Ci, którzy zostaną, będą mieli większe szanse – mawiał.
Jak mówił, tak zrobił i został. Trwanie przy wrocławskim korzeniu się opłaciło. Kolega po stażu załapał się do lokalnej telewizji i teraz nieźle mu się powodzi. Powiada teraz, że kraj się rozwija, ale stare, jak Chińczyki, trzyma się mocno. Opowiada o swojej uczelni, na której zdobywał dyplom licencjata. Szkoła to we Wrocławiu znana i poważana, mająca solidny budżet i korzystająca z pieniędzy sensownie. Uczelnia dysponuje dobrym sprzętem, słowem  - ma się czym pochwalić. Profesorowie starej daty potrafią jednak uzmysłowić człowiekowi, jak długą drogę Polska przeszła.
- Pierwszy rok studiów, jestem na wykładzie ze społecznego i kulturowego oddziaływania mediów. 
Stary profesor pyta: Czy wiedzą państwo, kiedy powstał Internet?
W górę wystrzelił las rąk. – W latach 80. Na dobre, a w zarysie już w 60. – odpowiada sala.
- Ależ co państwo za bzdury plotą. Internet powstawał w latach ’39-’45 – piekli się profesor.
- Ale jak to? – nad twarzach studentów rysuje się potężne zdumienie.
- Tak to! Internet stworzyli Niemcy w obozach, do liczenia Żydów. Nareszcie się Żydki do czegoś przydały, hehe – opowiada naukowiec (?), dumny z siebie, że zaskoczył młodziaków. – Prąd Niemcy brali z tych drutów pod napięciem. Niech państwo nie wierzą w te lewackie bzdury, że sieć powstała w USA. Żydomasoneria wszystko zrobi, żeby przypisać sobie autorstwo najlepszych wynalazków – kończy profesor.
Chwała tym, którzy mówią, że antysemici to ci, którzy o antysemityzmie Polaków mówią i w ten sposób prowokują do antysemityzmu. Ave, durnie.


***
Po powrocie do Wrocławia potrzebowałem około miesiąca, by ogarnąć pulsującą od absurdów, sprzeczności dziwów przeróżnych polską rzeczywistość. Wreszcie udało mi się osiągnąć spokój ducha. – Rozumiem ten grajdołek – mówiłem do siebie. – Już mnie tu nic nie zaskoczy, teren rozpoznany, można iść do ludzi.
Uznałem, że czas oderwać się od problemów ze studiami i poszukiwaniem zajęcia zarobkowego innego niż wykładanie kremów i podpasek w supermarkecie. Rozglądanie się za pracą pożerało mi większość wolnego czasu. Stwierdziłem jednak, że wypadałoby wreszcie wyjść na miasto i wypić, jak tylko w Polsce się pija.
Umówiłem się ze znajomymi na Rynku. Do celu dotarłem tramwajem, co samo w sobie było ciekawą przygodą. Trafił mi się kurs obsługiwany przez peerelowskiego „ogórka”, który na każdym zakręcie złowieszczo trzeszczał, jakby za chwilę miał przełamać się na pół i odejść na zasłużoną emeryturę w częściach. Gdy wreszcie dotarłem do przystanku na Świdnickiej, powiedziałem sobie: - Za ten kurs dodatkowe dwie piędziesiątki. Koniecznie. Żyje się raz, a kto wie, kiedy się żyć przestanie, jeśli jedzie się takim ramolem.
Gdybym wiedział, co wydarzy się w drodze na Rynek, nie wysiadłbym z tego tramwaju, tylko wywalił motorniczego z kabiny i uprowadził maszynę. Co z tego, że pobujałbym się po mieście przez 20 minut, a później wylądowałbym na glebie przygnieciony solidnym policyjnym trepem.   
     
***
Wysiadłem z tramwaju i sięgnąłem do kieszeni kurtki, by wyciągnąć papierosy. Okazało się, że paczka jest pusta. Miałem jeszcze czas, więc wstąpiłem po drodze do pobliskiego monopolowego. Wszedłem i pokornie zająłem swoje miejsce w kolejce, pamiętając o regułach brytyjskich queues. Anglicy pewnie nawet podczas nalotu bombowego staliby w równiutkiej kolejce do wyjścia ewakuacyjnego. Tu co prawda była Polska, ale moja emigracyjna skorupa przylegała jeszcze całkiem nieźle.
- Ty, pedale pierdolony, goń się stąd! – usłyszałem nagle za plecami. 
Nie zareagowałem, sądząc, że może przed wejsciem do lokalu ktoś postanowił okazać swoją homoseksualną naturę, wywołując oczywiste w takich sytuacjach w Polsce oburzenie. Mój spokój trwał jeszcze jakie
ś dwadzieścia sekund. Wtedy potężne łapsko chwyciło mnie od tyłu za kark i rzuciło na drzwi wejściowe.

Wylądowałem na podłodze. Po chwili z trudem się podniosłem i wtedy na mojej twarzy wylądował potężny cios. Zachwiałem się i odruchowo zasłoniłem głowę w obronie przed kolejnymi próbami pozbawienia mnie zębów.
- Cioto jebana, czego tu? To nie Love Parade, łajzo! – usłyszałem.
W ten sposób niezadowolenie ze stania ze mną w jednej kolejce wyraził młody człowiek o budowie niedźwiedzia i urodzie zdziwionej świni. Z jego ust wydobywała się solidna woń wódki. Mój adwersarz miał na sobie kurtkę z herbem Śląska Wrocław, co sugerowało mocno nacjonalistyczne poglądy. Tylko dlaczego mnie obił?
- Koleś, w spedalonych portkach i tej, kurwa, kurteczce, to możesz sobie chodzić po domu! Co, lachonie, ganiasz przed lustrem w staniku i damskich majtach? Wypierdalaj stąd, bo zaraz zobaczymy, co potrafi twoje dupsko – nie dawał za wygraną zdenerwowany moją obecnością kolejkowicz.
Kolejnego ciosu już nie otrzymałem. Stanęło na tym, że wylądowałem na chodniku przed sklepem, rzucony jak wór na ziemniaki. Pozostali kolejkowicze w momencie, gdy nawiązywałem bliższy kontakt z podpitym kibicem zajęci byli intensywnym poszukiwaniem dziur w suficie. Nie zareagował nikt...
Na imprezę wyszedłem ubrany „po londyńsku”. Okazało się jednak, że mocno połyskująca fioletowa kurtka, dość ciasne spodnie, wątła budowa ciała i lekko nażelowane, postawione na sztorc włosy wystarczą, by zostać nazwanym „pedałem” i wyrzuconym ze sklepu, przez dżentelmena, dla którego polska wspólnota to wspólnota zdrowych, silnych i heteroseksualnych mężczyzn. Mniejsza już o to, że z homoseksualizmem mam tyle wspólnego, co wiewiórka z uprawą buraków. I mniejsza też o to, że gdybym wyszedł w podobnym stroju na ulice Londynu – musiałbym podłożyć bombę pod miejski autobus, by ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę.
     
Czasem myślę, że Polska nie jest – jak chcieliby romantycy – krzyżowaną, ciemiężoną i wiecznie obleganą przez wroga niewiastą, której honoru i czci trzeba bronić do ostatniej kropli krwi. Prędzej powiem, że Polska jest jak dziecko specjalnej troski. Kochać ją trzeba, ale bywa kurewsko cieżko.


wtorek, 27 kwietnia 2010

"Drobne szaleństwa" - studium wielkich problemów

Książka nosząca tytuł "Drobne szaleństwa" sugeruje, że czytelnik może liczyć na lekturę lekką, łatwą i przyjemną, z delikatną nutą tak zwanej literatury kobiecej. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Powieść Kai Malanowskiej to książka mocna i zapadająca w pamięć. To ciekawe, choć trudne w lekturze studium choroby cywilizacyjnej XXI wieku, jaką jest depresja.
Bohaterką "Drobnych szaleństw" jest Maja, mająca nieco ponad 30 lat mieszkanka Warszawy. Jej życie pozornie wygląda jak żywcem wyjęte z żurnala, co - do tego dojdziemy - może być źródłem jej kłopotów. Ma przystojnego, kochającego męża i uroczą dorastającą córkę. W perspektywie zaś ciekawą karierę naukową, pod którą podwaliny położyły lata pracy w USA. Słowem, życie jak w bajce lub co najmniej jak w "Modzie na sukces". Sęk w tym, że dla Mai jej życie jest jak tafla, po której tylko z rzadka zdarza jej się spokojnie ślizgać. Przeważnie bohaterka książki chodzi po niej jak po kruchym lodzie. A wszystko przez depresję, która nie pozwala jej prowadzić "normalnego" życia.

Kaja Malanowska w swojej książce naszkicowała przejmujące studium depresji. Stworzona przez nią bohaterka miewa ataki lęku i paniki. Ma problemy z najprostszymi czynnościami, jak sprzątanie czy jedzenie. Choroba niemal całkowicie unicestwia jej relacje społeczne i intymne, choćby z mężem, którego Maja kocha, a jednocześnie chce go rzucić, obwiniając za swoje wszelkie problemy i za chorobę. Na kartach książki Malanowskiej choroba prezentuje swoje oblicze w całej okazałości. Czy autorka, szalenie precyzyjnie kreśląc różne stadia depresji czy podając nazwy stosownych lekarstw, w ten sposób opisała własne doświadczenia i lata walki z nią? Wydaje się to być bardzo możliwe, co nadaje "Drobnym szaleństwom" rysu autobiograficznego, a przez to dodatkowej powagi i autentyczności.

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? - zapyta ktoś. Przecież bohaterka książki miała wszystko. Wszelkie przekazy kultury masowej, wszelkie wzorce osobowościowe właśnie tak przedstawiają  tzw. życie spełnione: drogie auto, pełne konto, ładna żona/ładny mąż, urocze dziecko. Konsument stateczny, obywatel dostatni i porządny. Zatem, skoro Maja to wszystko miała, to skąd wzięła się jej choroba?

W tym miejscu można szukać najważniejszego sensu "Drobnych szaleństw". Losy głównej bohaterki pokazują, że styl życia wzorowany na przyjętych za jedynie słuszne ideałach i normach jest szalenie zgubny. Że nie zostawia zbyt wiele miejsca na dowolność, że unifikuje i równa do jednej sztancy. W książce Malanowskiej nawet tzw. wygranych i przegranych można łatwo sprowadzić do wspólnego mianownika. Ci, którzy się dorobili, to gorzkniejący cynicy mający za pociechę tylko konta pełne gotówki. Zaś ci, którym się nie powiodło, to gorzkniejący szybko frustraci, ledwo ukrywający poczucie moralnej wyższości nad tymi, którym powiodło się w życiu nieco lepiej. Ewentualnie alkoholicy, samotne matki z dziećmi łowiące pierwszego lepszego faceta, bo czas mija i trzeba wreszcie kogoś znaleźć. Wszyscy oni obracają się w tzw. warszawce, do której należy także nasza bohaterka. I żyją - łagodnie mówiąc - plastikowym życiem, wyzutym z głębszego sensu. 

Maja w tym topornym schemacie odnaleźć się nie potrafiła. Nie chciała pracować dla samej pracy, wykonując teoretycznie ambitne, a w praktyce odtwórcze zajęcia. Nie chciała odgrywać w swoim życiu rytuałów lansowanych przez mass media, pisemka kobiece czy reklamy. Chciała być sobą, a nie wiedziała jak, co wepchnęło ją w ramiona fatalnej choroby. Jaka sama przyznaje w książce, "czuła za mocno, chciała za bardzo, chciała być za bardzo okej", aż padła ofiarą depresji. Dopadła ją hipertrofia emocji, wrażeń doprawiona dojmującym poczuciem braku sensu i egzystencjalnej pustki.

Również szeroko rozumiana kobiecość czy też - patrząc szerzej - społecznie uznawane wzorce kobiecości wpędziła bohaterkę książki w te kłopoty. W trakcie lektury obserwujemy, jak miota się między ideałami "matki Polki" a wytycznymi dla kobiet niezależnych, które chcą być trendy, cool i independent. Wie, że nie zmyła naczyń i gniją w jej zlewie. Wie (albo tylko jej się wydaje), że jest złą matką dla swojej córki. "- Jestem złą kobietą, złą żoną, złą matką!" - wścieka się na siebie Maja, siedząc okrakiem na barykadzie między tym, co uważa za swój kobiecy obowiązek i tym, co wydaje się za potrzebne i ważne dla niej samej.

Patrząc z tej perspektywy widać, że Kaja Malanowska prowadzi czytelnika w świat współczesnych kobiet, żyjących pod stałą presją. Przyłóżmy tę miarę choćby do sytuacji pań w Polsce. Opłacanych gorzej niż mężczyźni za tę samą pracę, żyjących pod presją pracodawców z lupą przy oku dopatrujących się oznak ciąży. Zagonionych w dwa ognie między pracą i domem, a przy tym dociskanych wzorcem bycia zawsze piękną, gładką, chętną i powabną. Rozpatrywane w tym kontekście "Drobne szaleństwa" mają więc też solidny ładunek feministyczny. 

Książkę Kai Malanowskiej wydawca reklamuje jako powieść napisaną w czysto blogerskiej formie. I faktycznie, autorka prowadzi narrację w formie pamiętnika. Odkrywa przed czytelnikiem swoją bohaterkę, odsłaniając nawet tajemnice jej fizjologii czy życia intymnego. Maja jest swego rodzaju postacią totalną, którą prześwietlamy na wskroś. Można zarzucić autorce, że momentami snuje swoją opowieść zbyt rozwlekle. Że wikłając się w szczegóły, gubi snuty misternie wątek. Nie zmienia to jednak faktu, że "Drobne szaleństwa" to pasjonujący, poruszający obraz walki z ciężką chorobą, a także rzut oka na realia życia współczesnych kobiet. 

Kaja Malanowska, "Drobne szaleństwa", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

piątek, 19 marca 2010

Gilles Kepel i "Zemsta Boga"

Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się niedawno nowa książka z serii Idee. Tym razem KP wydała "Zemstę Boga", głośną książkę politologa z Francji, Gillesa Kepela.

W serii KP przez pewien czas panował zastój. Ostatnią jej pozycję - "Etos lewicy" Andrzeja Mencwela - towarzysze wydali jeszcze w 2009 r. Dobrze, że teraz pojawiła się książka Kepela, bo to znakomita, ceniona na świecie pozycja, bez której zrozumieć współczesność.

Jedna z przyjaciółek niedawno wykpiła mój nawyk do wklejania tutaj gotowych zapowiedzi. Mea culpa - faktycznie, z braku laku za często bawiłem się przeklejanki. Ale obiecuję, że recenzji będzie więcej, za to zapowiedzi (siłą rzeczy pożyczanych skądinąd) będzie ciut mniej :)

O "Zemście Boga" wydawce pisze tak:

"Zemsta Boga" to książka o obserwowanym na całym świecie fenomenie fundamentalizmu religijnego. We Francji wydano ją w 1991 roku – na dziesięć lat przed zamachami na WTC. Po 11 września 2001 Gilles Kepel, skromny badacz islamu, z dnia na dzień został medialną gwiazdą, a książka stała się światowym bestsellerem przetłumaczonym już na dwadzieścia języków. W cieniu kryzysu gospodarczego i po kolejnych dekadach rozczarowania światem nowoczesnym obserwujemy silne odrodzenie ruchów religijnych. Gilles Kepel pokazuje, że współczesna nam „religijna rekonkwista świata” opiera się na uniwersalnym mechanizmie wspólnym różnym tradycjom – reakcji na niespełnione obietnice modernizacji.

Gilles Kepel, "Zemsta Boga", wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

środa, 17 marca 2010

"Toksymia" - pudełko gorzkich czekoladek...

"Toksymia" Małgorzaty Rejmer to literackie pudełko z czekoladkami. Co prawda gorzkimi, ale zrobionymi z surowca najwyższego sortu.

Małgorzata Rejmer to młoda, pochodząca z Warszawy pisarka. Pierwsze kroki literackie stawiała grubo przed wydaniem "Toksymii", będącej jej prozatorskim debiutem na szerokim rynku literackim. Strzelba więc to młoda, ale mająca doskonały celownik i siejąca spore spustoszenie. Do tego, jeśli mamy się już trzymać militarnego języka, dysponująca laserowym czujnikiem, naprowadzającym na tematy do przetworzenia na prozatorski chleb.

- Nieustannie przyglądam się ludziom. W komunikacji miejskiej oni zupełnie się nie cenzurują. Można mimochodem wejść w centrum jakiegoś wydarzenia, rozmowy. Nawet przelotny kontakt z osobą, która w określony sposób mówi, siedzi czy się porusza, może stać się opowieścią - zdradza Rejmer w wywiadzie dla "Wysokich Obcasów" .

I te czujne, bystre oko widać na kartach jej "Toksymii". Autorka z tych skrawków - przelotnych obserwacji, zasłyszanych rozmów - uszyła pełnokrwiste postaci. Longin Wąsik, Ada Amek i Jan Niedziela, Lucyna Łut z despotycznym mężem Ryśkiem, Anna Kowalska i jej adorator - bohater Powstania Warszawskiego, niejaki Tadeusz Stokrocki... To bohaterowie "Toksymii". Każdy inny, podchodzący z innej warstwy społecznej, żyjący w innej sferze zawodowej. Łączy ich mieszkanie w tej samej, ponurej kamienicy. Ale też coś znacznie poważniejszego.

Leitmotivem "Toksymii" jest samotność, walka z wewnętrzną pustką i toksycznymi związkami z innymi ludźmi, z których nie potrafią się wywikłać. Jan Niedziela próbujący uwieść Adę Amek na chwyty w rodzaju "jestem cool, pokochaj mnie" i wyznający dziewczynie miłość po grób przy okazji spożywania złocistego trunku w obskurnej knajpie. Terroryzujący Annę Kowalską zakochany powstaniec Tadeusz Stokrocki, który tropi dziewczynę intensywniej niż agent Tomek nieszczęsną Weronikę Marczuk (powszechnie znaną jako ex-Pazura). Czy Longin Wąsik - niespełniony humanista o romantycznym usposobieniu, żyjący z flejowatą i znerwicowaną żoną. Te wszystkie postacie odbijają się od tej samej ściany - braku uczuć, braku odwagi do zmiany tego, co w życiu uwiera i boli. Braku siły, by budować autentyczne, szczere relacje, a nie protezy dla kulawego serca i skołatanej duszy.

Takich ludzi często mijamy spacerując po mieście czy jadąc tramwajem. A przecież żyjemy w superkomunikacyjnej epoce. Gdzie każdy może być "on touch" w każdej chwili. Gdzie na portalach społecznościowych możemy zebrać w zwartą masę wszystkich naszych znajomych i "być" z nimi. Zatem, skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przecież ludzi, którzy mają podobny problem jak bohaterowie "Toksymii", można na tony układać. Małgorzata Rejmer uchwyciła ten problem, robiąc to na swój oryginalny sposób. Nie popadając ani w patos, ani w swoiste konserwatywne zwątpienie, że świat gna i niszczy stare, dobre tradycyjne więzy i sposoby komunikacji. Swoje bystre obserwacje przelała w świetnie skrojone, żywe postaci, nadając im autentyczności. Ten symboliczny Longin Wąsik jest przecież wszędzie...

Pisząc o "Toksymii", nie sposób nie wspomnieć o znakomitym języku autorki. Małgorzata Rejmer już w debiucie pokazała pazur. Potrafi zaskoczyć czytelnika tak spokojną, cichą prozą, jak i niebanalną metaforą. Język jest w jej rękach jak dłuto, którym perfekcyjnie i metodycznie rzeźbi swoje dzieło. Nie boi się zaskoczyć, potrafi w jednej chwili uraczyć czytelnika dawką soczystego absurdu w stylu Monthy Pythona, by za moment przejść do poważnej, rzeczowej narracji. Nie jest to sztuka łatwa, a Rejmer udała się znakomicie.

W "Toksymii" można się też doszukać krytyki współczesnej rzeczywistości z pozycji - nazwijmy je tak umownie - lewicowych. Autorka nie raz kpi na kartach książki z kapitalistycznego pędu do handlowania czym się da i robienia konsumentom wody z mózgu. Jana Niedzielę uczyniła... twórcą mów pogrzebowych na zamówienie. Jego szef, niczym szef piekarni, liczy napisane teksty (czytaj - zgony) niczym tacki z bułeczkami. I rad, gdy kasa mu się zgadza. Co ciekawe, o usługi pisarskie Jana można się starać już kilka miesięcy naprzód. Warunkiem jest wszakże wypełnienie stosownej formatki, która pozwoli autorowi wydobyć z życiorysu przyszłego zmarłego to, co najlepsze. Czytelna to aluzja i kpina z handlowych praktyk, z których codziennie brniemy niczym w wodzie po pas, próbując nie utonąć.

Jednym z najważniejszych ideologicznych konstruktów epoki, w której żyjemy, jest idea, że każdy może swobodnie kształtować swoją osobowość. Że można dowolnie się zmieniać, że trzeba być elastycznym, że bycie "cool" to nic trudnego, ale też podstawowy obowiązek wiążący się z człowieczeństwem. Na to nakłada się przekonanie, że relacje międzyludzkie to swoisty system zerojedynkowy. Ja daję, Ty bierzesz. I gramy w to, póki jest wygodnie. Gdy przestaje - arrivederci, nie dzwoń do mnie więcej. I tak w kółko, aż do odgryzienia własnego ogona i odkrycia, że żyje się w kompletnej pustce. Małgorzata Rejmer w "Toksymii" z tym ideologicznym mirażem wzięła się za bary i ze starcia wyszła zwycięsko. Obnażyła jego ułudę. Naszkicowani przez nią bohaterowie są bowiem tego mitu całkowitym zaprzeczeniem.

Nie radzą sobie z uczuciami, z własną cielesnością, nie radzą sobie z innymi ludźmi. Żyją w mitach, nie dostrzegając rzeczywistości. Jak w takich okolicznościach można jeszcze być "cool"?

"Toksymię" krytycy literaccy zgodnie okrzyknęli jednym z ciekawszych debiutów ostatnich lat. I mają całkowitą rację. Nie jest to może rzecz pokroju "Wojny polsko-ruskiej" pióra Doroty Masłowskiej, ale to kawał solidnej, błyskotliwej i dobrze napisanej literatury. Co prawda do szpiku kości pesymistycznej, ale będącej jak zimny prysznic, a zarazem szczepionka. Uodparniająca na miałkość i szarość.

Małgorzata Rejmer, "Toksymia", Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2009, s. 192.

Pismaki, obudźcie się!

To już ostatni tekst z cyklu "Środowe retrospekcje". Na koniec serwuję Wam felieton o awanturze wokół tytułu dziennikarza roku 2008 dla Bogdana Rymanowskiego. W grudniu owego roku laur dla prezentera TVN24 wywołał sporą medialną burzę. Przypomnijmy sobie, jak to było. Warto tym bardziej, że i ten tekst zawiera odniesienia także do obecnych realiów systemu medialnego w Polsce. 

***
Piotr Pacewicz z "Gazety Wyborczej" oburzył się, że tytuł najlepszego dziennikarza roku zdobył Bogdan Rymanowski z TVN. Redaktor naczelny TVN 24, Adam Pieczyński odpowiedział, że redaktor "GW" jest zazdrosny i traktuje dziennikarzy telewizyjnych z pogardą. Ta wymiana zdań wiele mówi o kiepskiej kondycji mediów w Polsce. Zdecydowana większość naszych dziennikarzy słodko śpi, śniąc o swojej wydumanej potędze.

Spór w środowisku medialnym rozgorzał w zeszłym tygodniu. Miesięcznik "Press" tradycyjnie wybrał najlepszego dziennikarza roku. Tytuł przypadł Bogdanowi Rymanowskiemu z TVN i TVN 24. Piotr Pacewicz skrytykował ten wybor na łamach "Gazety Wyborczej". Zarzucił laureatowi, że jest jedynie moderatorem pyskówek między politykami, a często sam podkręca kłótnie. To zaś, zdaniem redaktora "GW", psuje - i tak kulejącą - debatę publiczną w Polsce.

- Bogdan Rymanowski - co było ujmujące! - stwierdził w środę, że to chyba nie jemu należy się ta nagroda
. Rzeczywiście. I nie chodzi o Rymanowskiego jako takiego, lecz o profesję, którą uprawia. Nie określiłbym jej terminem dziennikarstwo - skwitował Pacewicz.

Jak zrozumieć ten dziennikarski spór? Na początek przypomnijmy podstawowe fakty. Wraz z rozwojem telewizji, zmieniły się inne media, a także sposób myślenia i postrzegania mediów. Komunikacja medialna obrała kurs na gorące newsy i sensację, skandale, dramaty i tragedie. Taki sposób prezentowania informacji sprawił, że pojawiły się media tabloidowe, o których mówi się, że są swoistą "gazetową telewizją".

Zmienił się też charakter pracy dziennikarzy. Telewizyjni żurnaliści często zbijają kapitał na awanturach polityków, których zapraszają do swoich programów. Taki przekaz medialny dominuje w masowej komunikacji. Praca dziennikarzy prasowych czy radiowych jest mniej widoczna, w tle pierwszego planu.

Patrząc z tej perspektywy, widzimy tło sporu na linii Pacewicz - Rymanowski. Redaktor "GW" wystąpił w nim z pozycji idealistycznych, punktu widzenia dziennikarstwa klasycznego, może nawet nieco "szlacheckiego". Z kolei szef TVN 24, Adam Pieczyński, stanął na stanowisku pragmatycznym. W swoim oświadczeniu przekonywał, że media muszą się kierować słupkami oglądalności, więc nie mogą unikać kontrowersyjnych tematów. Podkreślił jednak, że jego dziennikarze trzymają się zawodowych standardów, a widzowie oglądając programy stacji obdarzają ją zaufaniem.
W tym sporze widać wady i słabości polskich mediów. Środowisko jest podzielone, a co gorsza - skupione mocno na sobie. Niedawno Tomasz Lis szydził w swojej książce "My, naród", że "Wyborcza" najchętniej pisze o "Dzienniku" i "Rzeczpospolitej", "Rz" o "Dzienniku" i "GW". I tak w kółko, a czytelnicy mogą co najwyżej stać w kącie i obserwować. Skupienie na sobie pokazał też spór o Rymanowskiego. Spierający się dziennikarze nadali temu tematowi rangę poważnej afery, gdy tymczasem to zwykła kłótnia, która powinna być omówiona w małych komentarzach redakcyjnych, ewentualnie na spotkaniach w kręgu fachowców, a nie lansowana do oporu.

Spór ten unaocznił też, że napięcie między solidnym dziennikarstwem a tabloidyzmem stale rośnie, a to pierwsze coraz bardziej oddaje pola. Nasze media rzadko spełniają rolę, do jakiej zostały przewidziane. Bardzo często pompują błahe tematy do absurdalnych rozmiarów, przy okazji siejąc ogłupienie i poznawczy mętlik. Bo co wynika z tego, że polityk X obraził znów polityka Y? Tylko tyle, że obaj powinni trzymać się z dala od polityki, ewentualnie zapisać na boks i dać sobie po buzi. Tymczasem media, gorączkowo szukając tematów, ładują w takie bzdury mnóstwo pary.

To sprawia, że materiałów takich, jak tekst o aferze pedofilskiej w szczecińskim Kościele, aferze Anety Krawczyk czy wywiad Jacka Żakowskiego z Leszkiem Kołakowskim, jest jak na lekarstwo. Nie mogą się przebić przez tabloidowo-telewizyjną sieczkę. W tym sensie można zrozumieć reakcję Pacewicza, wściekającego się na promowanie Rymanowskiego, który nie informuje, nie ujawnia tajemnic, a jedynie prowokuje polityków do słownych bijatyk na poziomie mniej niż żenującym. Taka nagroda to symbol uznania dla medialnej pustki i przekazu bez żadnej wartościowej treści.

Panowie się pokłócili, pogrozili sobie palcami, niedługo spór wygaśnie. Nikt nikogo nie przekonał, każdy pozostał przy swoich racjach. Ot, normalna medialna sieczka. Ale - choć może zabrzmi to naiwnie - może jednak ktoś wreszcie dozna olśnienia i się obudzi.

Może poszczególne redakcje przypomną sobie wreszcie, że mają służyć przede wszystkim Polakom i naszej demokracji, a nie fałszywemu bożkowi ekonomicznej wydajności.

*Tekst ukazał się pierwotnie na łamach portalu dlastudenta.pl.

To nie Palikota trzeba leczyć, tylko media

Tu kolejny tekścik, z lutego 2009 r.  Trochę czasu minęło od jego publikacji, ale mam wrażenie, że od tego czasu nie stracił na aktualności. Przeciwnie - opisane w nim zjawiska jeszcze przybrały na sile.

***
Gromy sypią się ostatnio na głowę posła PO, Janusza Palikota. Mówią o nim, że prostak, że psuje debatę publiczną i że generalnie jest szkodnikiem, którego Platforma powinna zesłać do ostatnich ław poselskich, najlepiej w kneblu i czapce z napisem "Osioł".  Tylko czy to w problemie z Palikotem głównym kłopotem jest sam Palikot?