środa, 17 marca 2010

"Toksymia" - pudełko gorzkich czekoladek...

"Toksymia" Małgorzaty Rejmer to literackie pudełko z czekoladkami. Co prawda gorzkimi, ale zrobionymi z surowca najwyższego sortu.

Małgorzata Rejmer to młoda, pochodząca z Warszawy pisarka. Pierwsze kroki literackie stawiała grubo przed wydaniem "Toksymii", będącej jej prozatorskim debiutem na szerokim rynku literackim. Strzelba więc to młoda, ale mająca doskonały celownik i siejąca spore spustoszenie. Do tego, jeśli mamy się już trzymać militarnego języka, dysponująca laserowym czujnikiem, naprowadzającym na tematy do przetworzenia na prozatorski chleb.

- Nieustannie przyglądam się ludziom. W komunikacji miejskiej oni zupełnie się nie cenzurują. Można mimochodem wejść w centrum jakiegoś wydarzenia, rozmowy. Nawet przelotny kontakt z osobą, która w określony sposób mówi, siedzi czy się porusza, może stać się opowieścią - zdradza Rejmer w wywiadzie dla "Wysokich Obcasów" .

I te czujne, bystre oko widać na kartach jej "Toksymii". Autorka z tych skrawków - przelotnych obserwacji, zasłyszanych rozmów - uszyła pełnokrwiste postaci. Longin Wąsik, Ada Amek i Jan Niedziela, Lucyna Łut z despotycznym mężem Ryśkiem, Anna Kowalska i jej adorator - bohater Powstania Warszawskiego, niejaki Tadeusz Stokrocki... To bohaterowie "Toksymii". Każdy inny, podchodzący z innej warstwy społecznej, żyjący w innej sferze zawodowej. Łączy ich mieszkanie w tej samej, ponurej kamienicy. Ale też coś znacznie poważniejszego.

Leitmotivem "Toksymii" jest samotność, walka z wewnętrzną pustką i toksycznymi związkami z innymi ludźmi, z których nie potrafią się wywikłać. Jan Niedziela próbujący uwieść Adę Amek na chwyty w rodzaju "jestem cool, pokochaj mnie" i wyznający dziewczynie miłość po grób przy okazji spożywania złocistego trunku w obskurnej knajpie. Terroryzujący Annę Kowalską zakochany powstaniec Tadeusz Stokrocki, który tropi dziewczynę intensywniej niż agent Tomek nieszczęsną Weronikę Marczuk (powszechnie znaną jako ex-Pazura). Czy Longin Wąsik - niespełniony humanista o romantycznym usposobieniu, żyjący z flejowatą i znerwicowaną żoną. Te wszystkie postacie odbijają się od tej samej ściany - braku uczuć, braku odwagi do zmiany tego, co w życiu uwiera i boli. Braku siły, by budować autentyczne, szczere relacje, a nie protezy dla kulawego serca i skołatanej duszy.

Takich ludzi często mijamy spacerując po mieście czy jadąc tramwajem. A przecież żyjemy w superkomunikacyjnej epoce. Gdzie każdy może być "on touch" w każdej chwili. Gdzie na portalach społecznościowych możemy zebrać w zwartą masę wszystkich naszych znajomych i "być" z nimi. Zatem, skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przecież ludzi, którzy mają podobny problem jak bohaterowie "Toksymii", można na tony układać. Małgorzata Rejmer uchwyciła ten problem, robiąc to na swój oryginalny sposób. Nie popadając ani w patos, ani w swoiste konserwatywne zwątpienie, że świat gna i niszczy stare, dobre tradycyjne więzy i sposoby komunikacji. Swoje bystre obserwacje przelała w świetnie skrojone, żywe postaci, nadając im autentyczności. Ten symboliczny Longin Wąsik jest przecież wszędzie...

Pisząc o "Toksymii", nie sposób nie wspomnieć o znakomitym języku autorki. Małgorzata Rejmer już w debiucie pokazała pazur. Potrafi zaskoczyć czytelnika tak spokojną, cichą prozą, jak i niebanalną metaforą. Język jest w jej rękach jak dłuto, którym perfekcyjnie i metodycznie rzeźbi swoje dzieło. Nie boi się zaskoczyć, potrafi w jednej chwili uraczyć czytelnika dawką soczystego absurdu w stylu Monthy Pythona, by za moment przejść do poważnej, rzeczowej narracji. Nie jest to sztuka łatwa, a Rejmer udała się znakomicie.

W "Toksymii" można się też doszukać krytyki współczesnej rzeczywistości z pozycji - nazwijmy je tak umownie - lewicowych. Autorka nie raz kpi na kartach książki z kapitalistycznego pędu do handlowania czym się da i robienia konsumentom wody z mózgu. Jana Niedzielę uczyniła... twórcą mów pogrzebowych na zamówienie. Jego szef, niczym szef piekarni, liczy napisane teksty (czytaj - zgony) niczym tacki z bułeczkami. I rad, gdy kasa mu się zgadza. Co ciekawe, o usługi pisarskie Jana można się starać już kilka miesięcy naprzód. Warunkiem jest wszakże wypełnienie stosownej formatki, która pozwoli autorowi wydobyć z życiorysu przyszłego zmarłego to, co najlepsze. Czytelna to aluzja i kpina z handlowych praktyk, z których codziennie brniemy niczym w wodzie po pas, próbując nie utonąć.

Jednym z najważniejszych ideologicznych konstruktów epoki, w której żyjemy, jest idea, że każdy może swobodnie kształtować swoją osobowość. Że można dowolnie się zmieniać, że trzeba być elastycznym, że bycie "cool" to nic trudnego, ale też podstawowy obowiązek wiążący się z człowieczeństwem. Na to nakłada się przekonanie, że relacje międzyludzkie to swoisty system zerojedynkowy. Ja daję, Ty bierzesz. I gramy w to, póki jest wygodnie. Gdy przestaje - arrivederci, nie dzwoń do mnie więcej. I tak w kółko, aż do odgryzienia własnego ogona i odkrycia, że żyje się w kompletnej pustce. Małgorzata Rejmer w "Toksymii" z tym ideologicznym mirażem wzięła się za bary i ze starcia wyszła zwycięsko. Obnażyła jego ułudę. Naszkicowani przez nią bohaterowie są bowiem tego mitu całkowitym zaprzeczeniem.

Nie radzą sobie z uczuciami, z własną cielesnością, nie radzą sobie z innymi ludźmi. Żyją w mitach, nie dostrzegając rzeczywistości. Jak w takich okolicznościach można jeszcze być "cool"?

"Toksymię" krytycy literaccy zgodnie okrzyknęli jednym z ciekawszych debiutów ostatnich lat. I mają całkowitą rację. Nie jest to może rzecz pokroju "Wojny polsko-ruskiej" pióra Doroty Masłowskiej, ale to kawał solidnej, błyskotliwej i dobrze napisanej literatury. Co prawda do szpiku kości pesymistycznej, ale będącej jak zimny prysznic, a zarazem szczepionka. Uodparniająca na miałkość i szarość.

Małgorzata Rejmer, "Toksymia", Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2009, s. 192.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz