środa, 19 października 2011

Nocne sklepy, nocne przygody

fot. sxc.hu.
Na wrocławskim Osiedlu Kosmonautów jest kilka sklepów całodobowych, popularnych "nocników". W każdym często odstać swoje w kolejce po mocniejsze trunki. Wiadomo też, że tam, gdzie alkohol, często lubią też pojawiać się kłopoty.

O blaskach i cieniach pracy w sklepie całodobowym rozmawiałem kiedyś, przygotowując pracę zaliczeniową na zajęcia z wywiadu prasowego prowadzone przez prof. Stanisława Beresia, z jednym z pracowników takiego sklepu. Wywiad przeprowadziłem w 2007 r. Okazuje się, że kilka lat pracy w całodobowym wystarczy, by zebrać materiał do napisania solidnej, mocnej powieści. Imię i nazwisko mojego rozmówcy niech pozostanie tajemnicą. Umówmy się, że będzie on Adamem Nowakiem.

Adam Nowak: - O czym chcesz rozmawiać?

Łukasz Maślanka: - Ten wywiad jest jednocześnie pracą zaliczeniową. Zadano mi, bym porozmawiał z kimś, kto pracuje w nocy.

AN: - Dlaczego wybrałeś akurat mnie?

ŁM: - Polecono mi Ciebie jako osobę, która wiele widziała podczas swojej nocnej pracy. Początkowo chciałem porozmawiać z kierowcą autobusów nocnych MPK. Doszedłem jednak do wniosku, że poza tym, że „się jeździ i ludzi wozi” raczej nie dowiem się wiele. Może przejdziemy do rzeczy. Jak długo pracujesz w tym sklepie?

AN: - Od czterech lat.

ŁM: - W jaki sposób trafiłeś do tej pracy?

AN: - To był przypadek. Szukałem wtedy pracy i gdy przechodziłem obok sklepu, zobaczyłem na drzwiach informację, że potrzebny jest pracownik. Przyjęto mnie i pracuję tu do dzisiaj.

ŁM: - Kto jest właścicielem sklepu?

AN: - Jest to prywatny interes. Nasz szef prowadzi tylko ten sklep, ale – sądząc po obrotach - na pewno starcza mu na dostatnie życie. Pomaga nam to, że jesteśmy jedynym sklepem całodobowym na tym wielkim osiedlu i konsumentów nigdy nie brakuje.

ŁM: - Zdarzają się Wam kontrole?

AN: - Tak, nawet niedawno była kontrola, ale nie wiem, z jakiej instytucji, bo strasznie niewyraźnie mówili (śmiech). Inspektorzy sprawdzali banderole na butelkach, czy nie są naderwane, zerknęli też w koncesję na sprzedaż alkoholu. Bywał też u nas sanepid.

ŁM: - Kiedy zarabiacie najwięcej?

AN: - Może zabrzmi to dziwnie, ale w święta! W ostatnią pasterkę kasa sklepu aż się nie domykała od nadmiaru gotówki. Wiadomo, Polacy są narodem katolickim, cieszą się ze świąt i mocno wtedy grzeją (śmiech).

ŁM: - W wielu dyskusjach dominującym tematem jest teraz kryzys finansowy i jego wpływ na portfele Polaków. Widzisz po obrotach, że mamy problem z pieniędzmi i stać nas na mniej?

AN: - W styczniu i w lutym zawsze mamy mniejsze obroty, bo klienci mają mniej gotówki po świętach i Sylwestrze. I choć „na swoje” zawsze wychodzimy, to jednak da się odczuć, że Polacy zaczęli uważniej wydawać pieniądze.

ŁM: - Jakie trunki najlepiej się sprzedają w Waszym sklepie?

AN: - W lecie klienci najchętniej przychodzą po zimne piwo. Zimą za to dobrze schodzi wódka i inne alkohole kolorowe, na rozgrzewkę. Klienci często kupują zwłaszcza mniejsze butelki, żeby wypić szybką „setkę” dla kurażu.

ŁM: - Ile osób poza Tobą jeszcze tu pracuje?

AN: - Trzy i dodatkowo jedna, która wpada trochę z doskoku i jest „awaryjna”, gdyby ktoś nie mógł nagle przyjść. Niektórzy są spoza Wrocławia, czasem jeżdżą do rodziny czy wyjeżdżają na święta i wtedy ktoś musi wejść na wolne miejsce.

ŁM: - Jak długo pracujesz na jednej zmianie?

AN: - Mamy dwie zmiany, trwające 12 godzin - od 9 do 21 lub od 19 do 8 rano.

ŁM: - Często przypadają Ci nocki?

AN: - Na szczęście to, ile pracujemy w nocy, nie jest ujęte w żelazne ramy. Z założenia mamy tydzień „dniówek”, później tydzień wolnego i wreszcie tydzień zmian nocnych. Nie trzymamy się jednak sztywno grafiku, bo praca przez siedem nocy pod rząd jest męcząca. Dogadujemy się i zmieniamy terminami zmian. W sklepie pracują studenci, niektórzy uczący się na studiach dziennych i staramy się wspólnie ustalać grafik, by każdy mógł pogodzić pracę z innymi zajęciami.

ŁM : - Trzymacie się razem poza pracą?

AN: - Nie, raczej nie. Mój kolega z pracy, Piotrek, jest też moim dobrym znajomym. Zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, bo pracujemy ze sobą już cztery lata. Z pozostałymi pracownikami mam kontakty tylko służbowe.

ŁM: - To jest Twoja pierwsza praca wykonywana nocą?

AN: - Tak.

ŁM: - Ciężko było się przestawić na tryb życia sowy?

AN: - Najgorsze były początki. Trudno było przywyknąć do tego, że w dzień się spało, a w nocy pracowało. Udało mi się jednak przyzwyczaić do nocnej pracy. Z czasem okazało się, że w nocy czas płynie szybciej. Przeważnie obsłuży się kilku klientów, wyłoży towar, a później można nawet obejrzeć film na laptopie czy zająć nauką.

ŁM: - Zdarzyło Ci się pewnie, że zasnąłeś podczas pracy. Jakich sztuczek się imasz, by nie oddać się sennej przyjemności?

AN: -
Zdarzało się, pewnie, że się zdarzało! Noc jest przecież od tego, żeby spać (śmiech). W walce ze snem pomaga mocna herbata, kawa czy Red Bull. Ogólnie mogę jednak powiedzieć, że do takiej pracy można się przyzwyczaić. Najgorsza jest pierwsza noc po tygodniu wolnego. Później jednak organizm dochodzi do siebie. Na początku nocnej pracy duży problem miałem z zajęciem się innymi obowiązkami dzień po nocce. Trudno było mi się skupić na zajęciach czy podczas spotkań z bliskimi. Teraz jednak przyzwyczaiłem się w 100 procentach i nie czuję wielkiej różnicy po nocy spędzonej za ladą sklepu.

ŁM: - Jak długo śpisz po nocnej zmianie?
AN: - Jeśli mogę, śpię ile tylko się da (śmiech). Czasem jednak zdarza się tak, że trzeba coś załatwić i wtedy z żalem rezygnuję ze spania.

ŁM: - Po niektórych nocach pewnie trudno było Ci zasnąć. Wiadomo, że gdzie alkohol, tam lubią się pojawiać także kłopoty.

AN: -
O awanturach i burdach pod sklepem mógłbym dużo powiedzieć. Gdy ludzie są pijani, wychodzi z nich agresja, a wtedy kłopoty gotowe. Zdarzały się bójki i kradzieże. Czasem podchmieleni klienci mieli do nas pretensje o to, że piwo jest ciepłe albo, że nie ma wódki. Pół roku temu wzywałem policję, bo zgraja pijanych facetów katowała kogoś pod drzwiami sklepu tak, że krew się lała strumieniami. Bandziory wybiły jeszcze szybę w pobliskiej aptece. Spędziłem później trochę czasu, odwiedzając dzielnicową komendę policji i zeznając jako świadek. Ogólnie rzecz biorąc, interwencja patrolu policji czy ochrony co najmniej raz w miesiącu to standard.

ŁM: - Spotkałeś się z sytuacją, kiedy po awanturze w sklepie ktoś ci groził?

AN: -
Odpukać, nigdy coś takiego mnie nie spotkało. Poza tym w sklepie jest kamera, więc można się w nim czuć względnie bezpiecznie?

ŁM: - Nie było więc przypadków, kiedy ktoś groził Ci nożem czy innym niebezpiecznym narzędziem?

AN: -
Na szczęście nie. Zdarzały się pyskówki czy nawet bardzo ostre kłótnie. Nigdy jednak nie było tak, że bałem się o swoje zęby lub o to, czy uda mi się wrócić do domu w jednym kawałku.

ŁM: - Jaka była najdziwniejsza sytuacja, która Ci się wydarzyła podczas pracy w sklepie?

AN: -
Kiedyś w nocy wszedł pijaczek ubrany w same majtki i nagle, ni stąd ni zowąd, uklęknął i nasikał na ladę, po czym uśmiechnięty wyszedł razem ze swoimi towarzyszami.

ŁM: - Masz jeszcze jakieś kąski?

AN: -
Swego czasu bywał u nas klient, starszy mężczyzna, który przychodził do nas przez 2 czy 3 miesiące. Zawsze kupował dwa piwa, papierosy i zawsze płacił stówką, nigdy nie chcąc reszty. Dawał nam też niezłe napiwki. On był chyba lekko chory psychicznie.

ŁM: - Nie nudzisz się w tej pracy.

AN: -
A skąd (śmiech) Inna ciekawa historia przydarzyła się nam nie dalej, jak trzy miesiące temu. Nie mieliśmy od zewnątrz klamki na drzwiach i trudno było je otworzyć. W końcu jeden z klientów, drobny pijaczyna, zaproponował, że za dwa piwa nam to naprawi. Zgodziliśmy się i zamontował klamkę... ze swojej lodówki (śmiech).

ŁM: - A sytuacje z pogranicza filmów kryminalnych, ale bez udziału pijanych amatorów bijatyk?

AN: -
Taką anegdotę też mam w zestawie. W październiku lub listopadzie ubiegłego roku – nie pamiętam dokładnie, kiedy - pracował u nas facet, który ukradł towar wart 700 złotych. Co ciekawe, okazało się, że był to poszukiwany przez policję złodziej, który podobny numer wykręcił w trzech innych sklepach! Brał pieniądze lub towary, po czym rozpływał się w powietrzu. U nas szczęście go opuściło, przypadkowo został rozpoznany i trafił w ręce policji.

ŁM: - Zdarza się, że klientki składają niemoralne propozycje?

AN: -
Owszem, zalotne panie odwiedzają nasz sklep (śmiech) Bywa, że młodsze klientki proszą o numer telefonu lub proponują spotkanie na kawie. Jak to w życiu, każda okazja jest dobra (śmiech).

ŁM: - Jak oceniłbyś profil wiekowy klienteli? Częściej przychodzą młodsi, starsi?

AN: -
Wydaje mi się, że nie da się tego jednoznacznie określić. Wieczorem przychodzą głównie młodsi, w ciągu dnia zakupy robią u nas panie wracające z pracy, z kolei poranki należą do „żulerni”, która musi napić się nalewki, bo cierpi na alkoholowe delirium.

ŁM: - Pracując w sklepie monopolowym, często obserwujesz ludzi nieco „wyzwolonych” alkoholem. Jaki portret Polaków narysowałbyś w oparciu o te obserwacje?

AN: - Polak dużo pije i dużo narzeka (śmiech). Mówiąc już zupełnie poważnie, Polacy piją bardzo dużo. Codziennie widzę te same osoby, które kupują po 5-6 piw i nie są to wcale członkowie marginesu społecznego, tylko zwykli, dobrze ubrani i odżywieni ludzie. Jak dla mnie, to już alkoholizm, nie picie dla smaku czy rozrywki. Zanim zacząłem tu pracować, w życiu bym nie przypuszczał, że tyle osób – często moi sąsiedzi – ma tak poważne problemy z alkoholem.

Do naszego sklepu przychodzi kobieta, mająca około 40 lat, może trochę więcej, zaniedbana i śmierdząca, która za piwo oferuje seks oralny. Pijaczki z tego korzystają i później uprawiają z nią seks w krzakach. Nigdy bym nawet sobie nie wyobrażał, że ludzie mogą tak się poniżyć, by zdobyć alkohol, bo jeśli nie – zamęczy ich delirium.

ŁM: - Co czujesz, gdy wracasz do domu po nocnej zmianie?

AN: -
Senność i ulgę, że będę mógł odespać trudy przepracowanej nocy. Przeważnie wychodzę też z wrażeniem, że moi nocni klienci w dzień są zupełnie innymi ludźmi. Udającymi, że żyją normalnie, gdy tak naprawdę toczą beznadziejną walkę z alkoholem.

niedziela, 9 października 2011

W podziękowaniu dla Steve'a Jobsa

fot. Wikipedia.
Mówią, że był tyranem o wyjątkowo despotycznej osobowości. Ale zmienił współczesny świat i metody komunikowania się w sposób przełomowy. Rzeczywistość, którą nazwać można "post-Steve Jobs" zawsze już będzie nosiła trwały rys jego idei i pomysłów.

A korzystając z okazji, przypomnę Wam, drodzy Czytelnicy, słowa Steve'a Jobsa wygłoszone podczas uroczystej gali wręczenia mu tytułu doktora honoris causa na Stanford University. Sam przypomniałem sobie o nich dzięki blogowi Krzysztofa Kłopotowskiego na Salonie24.

Mówił Jobs niegdyś (bardzo literacko brzmi ten cytat, jak z dobrej prozy):

"‎"Kiedy miałem 17 lat przeczytałem cytat mniej więcej tej treści: "Kiedy żyjesz każdego dnia tak, jakby to był twój ostatni dzień, któregoś dnia najpewniej będziesz miał rację." Zrobiło to na mnie wrażenie i od tego czasu, przez ostatnie 33 lata, patrzyłem w lustro każdego ranka i pytałem siebie: "Gdyby dziś był ostatni dzień mego życia, czy chciałbym zrobić to, co mam do zrobienia dzisiaj?" A kiedy odpowiedź była "Nie" przez zbyt wiele dni z rzędu, wiedziałem, że muszę coś zmienić. Pamiętanie o tym, że wkrótce będę martwy jest najważniejszym narzędziem jakie kiedykolwiek napotkałem do pomocy w podejmowaniu wielkich decyzji. Ponieważ prawie wszystko - wszystkie zewnętrzne oczekiwania, cała duma, cały strach przed wstydem lub porażką - te wszystkie rzeczy po prostu odpadają w obliczu śmierci, zostawiając tylko to, co ważne. Pamiętanie, że umrzesz jest najlepszym sposobem poznania jak unikać pułapki myślenia, że możesz coś stracić. Jesteś już nagi. Nie ma powodu, żeby nie iść za głosem serca."

Nic dodać, nic ująć. Ja uwierzyłem. Złap tę ideę i Ty, Czytelniku.



sobota, 17 września 2011

George Friedman, "Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek""

Książka amerykańskiego politologa George Friedmana "Następne sto lat: prognoza na XXI wiek" aspiruje do roli poważnej pracy naukowej. I choć sprawia wrażenie solidnie opracowanego dezyderatu, to jednak de facto jest to pop-politologiczna rozprawa o tym, co może się zdarzyć, jeśli los uśmiechnie się do autora i potwierdzi jego wizje.

Do kanonu współczesnej humanistyki weszło już ukute przez wybitnego socjologa, prof. Zygmunta Baumana, pojęcie "płynnej nowoczesności". Opisuje ono rzeczywistość współczesnej cywilizacji, opartej na hipertekstualności (w sensie metaforycznym), niestabilnych więzach i swoistej "modzie na elastyczność", negującej wszystko, co stałe. Definicja prof. Baumana jest też szalenie trafna, gdy przychodzi ocenić współczesne realia geopolityczne.

Siatka globalnych połączeń i relacji między państwami czy instytucjami przechodzi właśnie proces głębokich przemian. Na arenie międzynarodowej niektórzy gracze powoli schodzą ze sceny. Inni jeszcze nie wiedzą, że ich czas dobiegł końca. Są też i tacy, którzy jeszcze stoją w cieniu, ale mają świadomość, że ich wpływy rosną. USA zachowują status globalnego hegemona, ale bardziej walczą z własną - wywołaną kryzysem finansowym - niemocą. 

Podobnie Unia Europejska, która swą rutynową wręcz niepewność co do własnej tożsamości przemienia powoli w niebezpieczne zabawy z bronią, czyli spory mogące doprowadzić do jej rozpadu. Organizacja Narodów Zjednoczonych jest już tylko karykaturą samej siebie. Bezwładne staje się NATO. A w cieniu rosną nowe potęgi - Brazylia, Chiny i Indie... A pamiętać należy, że na warstwę geopolityczną nakłada się jeszcze warstwa klimatyczna. Proces głębokich przemian stosunków ekologicznych na Ziemi trwa i nikt nie jest w stanie przewidzieć, w którą stronę się potoczy i jakie przyniesie efekty. Do kontekstu problemów ze środowiskiem naturalnym należy dopisać też malejące zasoby surowców naturalnych.


Stare przekleństwo mówi: "Obyś żył w ciekawych czasach!". I faktycznie, dla wielu ta współczesna kakofonia doznań i dojmujące poczucie braku wektora politycznego może być przytłaczająca. Odważni mogą jednak próbować snuć dalekosiężne prognozy, w myśl zasady - można milczeć, a można też pobawić się w Nostradamusa. Jeśli nie wyjdzie - trudno. A jak się uda - pomniki i ulice nazwane nazwiskiem prognosty murowane. Amerykański politolog George Friedman wybrał tę drugą możliwość. W książce "Następne 100 lat: prognozy na XXI wiek" naszkicował kompleksowy scenariusz rozwoju sytuacji globalnej. Zaznaczyć trzeba, że jest to scenariusz tyleż wiarygodny, co ocierający się o głębokie fantazje z gatunku political fiction.

Podstawowa teza książki Friedmana brzmi - przed USA rysuje się złote stulecie. Tak odważna deklaracja może dziwić, zwłaszcza w kontekście obecnych problemów i ekonomicznych, i militarnych Ameryki. Autor twierdzi jednak, że to jedynie przejściowe trudności. Przekonuje, że Stany Zjednoczone zbudowały imperium o bezprecedensowej sile i mogą kontrolować cały glob. Jednocześnie są ufundowane na racjonalnej i nastawionej na innowacje kulturze, co sprzyja rozwojowi. Oczywiście, polityka nie znosi próżni. Dlatego cieszącym się potęgą Amerykanom humor psuć będą i Rosjanie, i Meksykanie. Początkowo problemy sprawiać będzie wschodni sąsiad Polski, który stanie przed perspektywą wyludnienia i zmuszony będzie walczyć o włączenie do swojej strefy wpływów zarówno państw bałtyckich, jak i naszego kraju.

Amerykanie podejmą rękawicę i ostatecznie uda im się nie tylko rozprawić z Rosją, ale też doprowadzić do jej rozpadu. Taka prognoza nie pozostawi czytelnika obojętnym. A to dopiero początek szokujących tez Friedmana. Autor wróży też radykalny wzrost znaczenia Polski, która - według niego - stanie się regionalnym mocarstwem, o wpływach większych niż dzisiejsze Niemcy. Czytając te słowa i oceniając je z dzisiejszej perspektywy, trudno nie posądzić autora co najmniej o brak rozsądku. Żyjemy przecież w kraju, który ma problem choćby ze sprawną organizacją transportu kolejowego! Friedman chce zaś widzieć Polskę jako państwo, które ramię w ramię z Ameryką rozgrywa znakomitą partię dyplomatyczną przeciwko Rosji, która kończy się upadkiem rządzonego dziś przez Władimira Putina kraju.

Interesujące prognozy George Friedman rysuje też przed Turcją. Kraj ten, już dziś rosnący w siłę, za 20 lat ma się stać regionalnym mocarstwem, organizującym cały świat muzułmański. Wszystko to dzięki aktywnemu udziałowi w zwycięskiej wojnie z Rosją u boku USA.

Friedman analizuje też przyszłość Chin. Państwo Środka jest dziś murowanym kandydatem do roli globalnego hegemona. Pytanie brzmi: nie czy, lecz kiedy Chińczycy zajmą decydujące miejsce przy globalnym stole. Autor "Następnych stu lat..." odrzuca jednak te ideę, popisując się przy tym solidnym proamerykanizmem. Jego zdaniem, gospodarka Chin nie wytrzyma ciągłego rozwoju i zacznie się zacierać. A gdy tempo rozwoju spadnie, najmocniej odczują to już dziś skrajnie ubodzy mieszkańcy centralnych prowincji kraju. Friedman przewiduje, że może się to zakończyć nawet wewnętrznym rozpadem Chin, który zręcznie rozegrają Japonia i USA.

Takich prognoz w książce "Następne sto lat: prognozy na XXI wiek" George Friedman przygotował jeszcze mnóstwo. I trzeba przyznać, że jego praca to sprawnie napisane, sprawiające wrażenie rzetelnego dzieło. Dla polskiego czytelnika jej lektura będzie szczególnie miła. W naszej kulturze mocno zakorzenione jest przecież poczucie mesjanizmu i megalomanii narodowej, każące nam (bezpodstawnie?) widzieć Polskę jako państwo silne i wpływowe. Friedman, kreśląc wizję mocarstwowej Polski, na pewno trafił do wyobraźni wielu czytelników swojej pracy.

Trzeba jednak postawić pytanie - w jakim stopniu rozważania George'a Friedmana są realne? Autor upiera się, że w ciągu ostatnich stu lat świat wiele razy zmieniał swoje oblicze mocniej, niż ktokolwiek odważył się przypuszczać. I trudno odmówić mu racji. Tym bardziej, że we współczesnym świecie procesy polityczne - wsparte potężnymi technologiami i technikami przepływu informacji - bywają zaskakująco szybkie. Dlatego nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie oceniające realność wizji Friedmana. Nie zmienia to jednak faktu, że jego książkę można z pełnym przekonaniem zaliczyć do kategorii "humanistyczne igraszki", nie zaś "poważne badania naukowe". Właśnie dlatego, że - mówiąc w przenośni - w dynamicznym XXI w. to, co wczorajsze, jutro może być już odległe o 100 lat. Dlatego snucie rozważań, modelujących globalną sytuację geopolityczną w ciągu najbliższego stulecia, trudno uznać za cokolwiek innego niż loterię.

George Friedman, "Następne sto lat: prognoza na XXI wiek", wyd. AMF Plus Group, Warszawa 2009.

poniedziałek, 5 września 2011

Tony Judt, "Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach"

Książka "Źle ma się kraj" autorstwa nieżyjącego już politologa z Wielkiej Brytanii, Tony'ego Judta to jeden z najbardziej uczciwych i głęboko ideowych manifestów politycznych ostatnich lat. To jedna z tych prac, która - zwłaszcza, gdyby było dane nam żyć w nieco bardziej romantycznych czasach - mogłaby potrząsnąć filarami tego, co już zgniłe i zbutwiałe, ale rości sobie prawo do modelowania realiów życia milionów ludzi.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że współczesny świat stanął na głowie. Od blisko trzech lat toczy go kryzys finansowy, którego końca nie widać i którego winni nie ponieśli żadnych konsekwencji. No, może poza surowym zmniejszeniem sutych premii za wyniki biznesowe o te kilka milionów dolarów... Casino capitalism ma się całkiem nieźle, spekulacje trwają w najlepsze, a możni mają do zaproponowania tylko jedną odpowiedź - czas na zaciskanie pasa. Sprytnie przy tym pomijając wątek, że chcą go zaciskać na brzuchach tych, którzy i tak są już wystarczająco dociśnięci, a nie brzuchach tych, którzy toną w przywilejach i dobrach.

Kapitalizm XXI w. pożera środowisko naturalne, jak czarna dziura zasysa wszelkie przejawy buntu, komercjalizując go i czyniąc zeń jedynie etykietę. Przykład damskich majtek z portretem Che Guevarry jest tu aż nadto sugestywny. Światem rządzi pieniądz i reguła - każdy jest kowalem swojego losu, winą za porażki można obarczać tylko siebie. Usługi publiczne czy szerzej - państwo opiekuńcze to szkodliwa mrzonka i pożywka dla nierobów, którzy myślą, że cokolwiek im się należy. Żyjemy w najlepszym z możliwych światów, a każdy opór jest zbędny, bo przecież There Is No Alternative, a nawoływania do radykalnej zmiany paradygmatu modelowania współczesności to groźne pohukiwania pogrobowców Włodzimierza Lenina et consortes.

Ten sposób myślenia i postawy nim inspirowane nadal trzyma się mocno w głównym nurcie debaty publicznej, a wyznawcy kultu nieskalanej współczesności roszczą sobie miano do posiadaczy prawdy ostatecznej. Trzeba jednak przyznać, że - także w Polsce - coś zaczyna się zmieniać. Od kilku miesięcy debata o potrzebie zmiany toczy się na łamach “Gazety Wyborczej”. Jednym z głosów w tej debacie jest też, w Polsce wydana nakładem wydawnictwa Czarne z Wołowca, książka “Źle ma się kraj” nieżyjącego już brytyjskiego filozofa i politologa, Tony’ego Judta. I jego praca to jeden z najbardziej wartościowych, szlachetnych, a przy tym głęboko inspirujących tekstów w globalnej dyskusji o Wielkiej Zmianie.

Tony Judt pracował nad tą książką, będąc ciężko chorym na stwardnienie zanikowe. Męczony śmiertelną chorobą, nie był już w stanie pisać i dyktował treść książki swoim współpracownikom. To dodaje jego pracy dodatkowego, głębokiego wymiaru - czytana z tej perspektywy staje się jeszcze bardziej głębokim moralnie ideowym manifestem. I niepomijalnym wątkiem w dyskusji o tym, co należy na świecie zmienić, by znów uczynić go miejscem dobrym dla wszystkich, a nie tylko dla tych, którzy codziennie rano powtarzają sobie za filmowym Gordonem Gekko: “Chciwość jest dobra”.

Ale "Źle ma się kraj" to też zbiór celnych - chwilami wręcz technicznych - krytyk pod adresem tego, co przez prawie cztery dekady na świecie udało się zepsuć i zbiór porad, jak możemy zawrócić z tej drogi donikąd. Tony Judt prowadzi czytelnika przez swój swoisty polityczny testament. Przekonująco opowiada mu, dlaczego rosnące rozwarstwienie społeczne to jedna z największych współczesnych katastrof, szkodząca zarówno tym, którzy (jeszcze?) płyną na pokładzie statku i tym, którzy wypadli za burtę i którym odmawia się prawa do koła ratunkowego. Autor opisuje, jak daleko zaszliśmy od świata, w którym wiele podstawowych usług, jak system świadczeń społecznych, transport publiczny, sprawna służba zdrowia, należało do niepodważalnego (jak się wydawało jeszcze w latach 60.) zbioru wyznaczników normalnie funkcjonującego społeczeństwa. Bo przecież dziś, jak rymuje Eldo, "to, co publiczne jest już trupem, a prywatne - daj działę, dam ci sukces". Co godne podkreślenia, autor pozostaje krytyczny także wobec wielu rewolucjonistów roku '68, widząc w ich ówczesnych ideach intelektualny podkład pod triumf neoliberalizmu i postępującego indywidualizmu. Biorąc na siebie - jako człowiek lewicy - część winy za błędy swoich ideowych stronników, autor proponuje też szereg zmian, których wdrożenie może jeszcze uczynić świat w miarę przyjemnym miejscem do życia. Judt w swojej książce nawołuje do kulturowej rewolucji, do otwarcia na idee wspólnoty, powrót do idei dóbr wspólnych, których utrzymywanie opłaca się wszystkim. To pomysły szlachetne, chwilami ocierające się wręcz o naiwność, ale głęboko szczerze i będące potencjalnie skuteczną odtrutką na wirusy współczesnego, skomercjalizowanego do cna świata.

Młodzi Hiszpanie skupieni w Ruchu Oburzonych postulują m.in. przywrócenie tańszych biletów kolejowych, bo po wprowadzeniu w kraju kolei dużych prędkości nawet podróż pociągiem cenowo jest osiągalna dla coraz węższej grupy ludzi. Młodzi Izraelczycy protestują przeciwko wysokim cenom mieszkań, które uniemożliwiają im start w dorosłe życie. W Polsce ceny własnego M, czy choćby wynajmu lokum, ocierają się o granice absurdu i samodzielny wynajem sensownego lokalu zakrawa na finansowe wyzwanie. To - ale też wiele innych zjawisk - pokazuje, jak daleko współczesny świat zaszedł na drodze absurdalnej indywidualizacji ludzkich narracji, ograniczając przy tym dostęp do podstawowych dóbr jednym przykazaniem - masz tyle, na ile cię stać.

Tony Judt w swojej książce punktuje raz po raz te absurdy, pokazując konkretne metody zmian, podkreślając przy tym, że czas nagli i nie ma co zwlekać z radykalnymi zmianami. To już nie ten moment, jak pod koniec lat. 60. we Francji, gdy w przededniu wybuchu rewolty roku 1968 r. tamtejsze media pisały, że kraj się nudzi. Dziś ci, którzy o perspektywach na rozwój i zaspokojenie podstawowych potrzeb mogą jedynie pomarzyć, zaczynają się buntować. A książki takie, jak "Źle ma się kraj", zasługują na miano uczciwego, inspirującego manifestu wszystkich tych, którzy - idąc tropem myśli Stanisława Brzozowskiego - chcą własnymi rękoma świat modelować tak, by był dobrym miejscem do życia dla każdego.
Dawnej utopijnymi nazywano wielkie projekty ideowe, których wyznawcy chcieli radykalnie przemodelować rzeczywistość. Dziś dla wielu utopią jest choćby delikatne przekonywanie, że mieszkanie to prawo, a nie towar. To też pokazuje, dlaczego warto sięgać po takie książki, jak 'Źle ma się kraj". Choćby po to, by zobaczyć, że można inaczej. Ze można lepiej.

Czytajcie Judta! 

Tony Judt, “Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach”, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

niedziela, 17 lipca 2011

Jennie Dielemans, "Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym"


Jesteś miłośnikiem turystyki all inclusive? Podróżujesz do egzotycznych krajów i nie wyściubiasz nosa poza hotel i jego przyległości? Zdaniem dziennikarki ze Szwecji Jennie Dielemans, jesteś trybikiem w niszczycielskiej machnie współczesnej turystyki, która rok w rok demoluje przyrodę i społeczeństwa krajów, których najważniejszym atutem są właśnie walory turystyczne.

Teoretycznie wszystko jest w porządku. Współczesny świat połączony jest milionami globalnych nici. Wszystko zewsząd jest na wyciągnięcie ręki - informacje, towary czy egzotyczne kraje. Te ostatnie są umiejętnie opakowane PR-owo przez agencje turystyczne. Błękitne jak niebo morze, gorące piaski, plaża, drinki, relaks... Kto z ciężko pracujących przez cały rok, nie tylko zawodowo, ale też - jak np. kobiety - w pracy i w domu - potrafi się oprzeć takiej pokusie? Bezkarnego marnowania czasu, wygrzewania kości w upale, a to wszystko w pakiecie all inclusive.

Tyle, że zdaniem szwedzkiej dziennikarki Jennie Dielemans taki model “poznawania” (cudzysłów nie jest tu przypadkowy) świata jest niczym innym, jak łupieniem świata i przyrody. I w swoje reporterskiej książce “Witajcie w raju” Szwedka sporządziła obszerny i celny akt oskarżenia przeciwko współczesnemu rynkowi turystycznemu.

Jennie Dielemans przyglądała się zorganizowanym wycieczkom i przemysłowi - bo to już nawet nie jest rynek - turystycznemu w Hiszpanii, Tajlandii, Wietnamie czy w Meksyku. W każdym z tych krajów przyłożyła swoją reporterską lupę i odkryła identyczny mechanizm. To grabieżcze traktowanie zasobów przyrody, niszczenie lokalnej kultury i sprowadzanie mieszkańców do roli taniej siły roboczej, której jedynym zadaniem jest usługiwanie zagranicznym gościom.

Przejmujący jest zamieszczony w zbiorze “Witajcie w raju” reportaż z Tajlandii. Dielemans opisuje,  jak traktowani są uchodźcy z Birmy, którzy pracują na czarno budując hotele i inne obiekty dla zagranicznych gości. To półniewolnicze praktyki, brutalność miejscowej policji, która uchodźców traktuje jak pariasów, praca za darmo i grupowanie w obozach odciętych od świata. A wszystko po to, by zastraszona siła robocza budowała potęgę turystyczną kraju. A rozochoceni i oderwani od codzienności turyści potrafią się zabawić. Zdaniem Dielemans, dużo mogą o tym opowiedzieć lokalne kobiety, traktowane przez goszczacych w kraju bogatych Szwedów czy Anglików jak darmowe seksualne niewolnice.

“Witajcie w raju” to nie tylko reporterskie opisy, ale też spora dawka historii. Autorka opisuje, jak rodziła się - dzięki wysiłkom Brytyjczyka Thomasa Cooka - nowoczesna turystyka. Kontrast między ideą podróży, a tym, jak ten rynek wygląda w dzisiejszych czasach, jest - cytując polskiego klasyka - porażający. Z atrakcji dla ludzi średnio majętnych czy wręcz ubogich, turystyka wyrodziła się w walec, który nieustannie rozjeżdża te kraje, których gospodarka opiera się na turystyce. Przynosząc im do tego praktycznie same straty, jak bezmyślny drenaż środowiska naturalnego czy bezlitosną eksploatację mieszkanców traktowanych jako darmowa siła robocza.

Współczesny dyskurs publiczny coraz częściej porusza tematykę związaną z harmonijnym rozwojem. Coraz więcej obserwatorów ma świadomość, że dotychczasowy model postępu jest nie do utrzymania, bo nasza planeta może zwyczajnie nie wytrzymać dalszej rabunkowej eksploatacji. Turystyka nie była jednak obiektem zainteresowania tej debaty, a jeśli nawet, to znajdowała się na jej marginesie. Tymczasem Jennie Dielemans celnie wskazuje, że chcąc zmieniać świat, musimy zmienić też swój sposób myślenia nie tylko o gospodarowaniu jego zasobami, ale też sposób, w jaki podróżujemy. Bo zdaniem Szwedki, te problemy nierozerwalnie łączą się ze sobą i opierają na tym samym, bezmyślnym i grabieżczym, mechanizmie. Takim, który prywatyzuje zyski i uspołecznia straty, generując przy tym w niszczonych przez siebie krajach straty nie do odrobienia przez wiele lat.

Gdy na początku 2011 r. w Egipcie i Tunezji trwała rewolta przeciwko miejscowym autorytarnym władzom, w polskich mediach czy internecie można było spotkać się z kuriozalnymi debatami na temat, gdzie Polacy będą teraz jeździli na wakacje. Bo Egipt i Tunezja to kraje im bliskie, oferujące wszystko, co potrzeba do udanego zagranicznego urlopu. To najlepszy dowód na to, że Jennie Dielemans swoją książką trafiła w sedno, bo jej opowieść opisuje dokładnie tego rodzaju mentalność.

“Witajcie w raju” to książka napisania rzetelnym, reporterskim językiem, bogata w celne obserwacje. Autorka potraktowała temat wszechstronnie, szukając różnych źródeł opisywanych przez siebie problemów i nie zadowala się łatwymi odpowiedziami. Szwedka przyjrzała się nawet systemowi podróży lotniczych, bez których współczesny model turystyki nie mógłby funkcjonować. Być może chwilami jej dzieło jest nieco przegadane i ciut zbyt rozwlekłe. To jednak nie odbiera zbiorowi reportaży “Witajcie w raju” ani grama jakości. I to książka, która w pełni zasługuje na miano świeżej, odkrywczej i ważnej. 


Jennie Dielemans, “Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011. Przełożyła Dominika Górecka.

czwartek, 23 czerwca 2011

Marek Krajewski, "Liczby Charona"

fot. Wydawnictwo Znak.
Lwowski cykl kryminałów Marka Krajewskiego z komisarzem Edwardem Popielskim w roli głównej robi się coraz ciekawszy. Po słabych “Eryniach”, wrocławski pisarz powoli odzyskuje formę, czego efektem są niezłe “Liczby Charona”. Nie jest to jeszcze być może Krajewski w swoim najlepszym wydaniu, ale jego pisarstwo ewoluuje i staje się coraz dojrzalsze.

“Liczby Charona” to już trzecia książka Marka Krajewskiego, której bohaterem jest lwowski komisarz Edward Popielski, a zarazem druga, w której gra on pierwszoplanową rolę. Bo w “Głowie Minotaura” autor skrzyżował jego losy z przygodami swojego wcześniejszego bohatera (który stał się literacką gwiazdą), tropiącego kryminalistów w przedwojennym Breslau Eberharda Mocka. Później akcja kryminałów Krajewskiego na stałe trafiła do Lwowa i okolic, a sam autor zarzeka się, że do postaci Mocka już nie wróci.


Poprzednia książka Krajewskiego, zatytułowana “Erynie”, solidnie rozczarowała. Autor, mając dobrą okazję do tego, by wraz z radykalną zmianą scenerii i obsady swoich kryminałów mocno odświeżyć też swój pomysł na fabułę, ogrywał znane już wcześniej schematy. Efekt? Wyszło dość wtórnie, choć Krajewskiemu nigdy nie wolno odmówić językowej elegancji i talentu do odtwarzania topografii miast, w których toczy się fabuła jego książek. Przedwojenne Breslau przenicował, jak tylko się dało, również tajemnice dawnego Lwowa nie były dla niego twierdzą nie do zdobycia. Ale sęk w tym, że u Krajewskiego to wszystko już grali.

W “Liczbach Charona” takich oczywistości już nie ma. Krajewski znów, rzecz jasna, daje popis językowego “ucha”, świetnie odtwarzając lwowski slang i potoczności. Jego Lwów ma swój specyficzny klimat, gęsty, wręcz namacalny. To żywe miasto, w zaułkach którego lepiej uważać, z kimś się rozmawia...


Samą fabułę Marek Krajewski poprowadził zaś nieco inaczej, niż zazwyczaj. Jest tajemnicza zbrodnia - ginie brutalnie zamordowana starsza kobieta, później na listę ofiar trafia też młoda lwowska prostytutka. Zabójca zostawia policji znaki w postaci tajemniczych, napisanych po starohebrajsku znaków, które po odkodowaniu okazują się być wskazówkami ocierającym się o zaawansowaną matematykę. Za tropienie sprawcy zabiera się Edward Popielski, tyle, że jako prywatny detektyw zwolniony z policji za obrazę szefa. Były komisarz gra o powrót do pracy, ale też o miłość i prywatną zemstę. W tej zapętlonej nieco fabule “Liczb Charona” nie ma wielu oczywistości, Krajewski prowadzi czytelnika to prostą drogą, to wąskimi zaułkami, by po chwili - jak po ostrym wirażu - wrócić na szlak łagodniejszej narracji. To wszystko czyni najnowszą powieść Krajewskiego dawką solidnej kryminalnej lektury. O tyle ciekawszej, że fabularnie pomysłowo połączonej przez autora z wątkiem przedwojennej tradycji lwowskiej szkoły matematycznej.

Po lekturze "Liczb Charona" można odnieść wrażenie, że Marek Krajewski jest na etapie intensywnego twórczego dojrzewania. Widać to po choćby sposobie prowadzenia fabuły, gdzie oszczędza sobie i czytelnikowi efekciarstwa, dostarczając za to solidnej językowo literatury. Można to też odczuć po sposobie, w jaki Krajewski nakreślił tym razem komisarza Popielskiego. W "Liczbach Charona" to mężczyzna jeszcze mocniej doświadczony przez życie, niż we wcześniejszych tomach, przeżywający coś w rodzaju męskiego fin de siecle, szukający miłości, trochę wątpiący w przyszłość. 

Co drażni w "Liczbach Charona", to nieznośny momentami seksizm. W jakiejś mierze można to zrozumieć, bo przecież taki był pomysł autora, by swoje kryminały osadzić w mocnej, maczystowskiej wręcz scenerii gliniarzy działających często na granicy prawa. W takich ramkach dla wyrazistych kobiet wiele miejsca nie zostaje. Ale u Krajewskiego kobiece postaci często są redukowane do roli obiektów seksualnych, istot słabych, które można (i trzeba?) dowolnie wykorzystywać, ale też po rycersku bronić. Za dużo tego i za często. 

Dziennikarz tygodnika "Polityka" napisał niedawno w recenzji najnowszej powieści Marka Krajewskiego, że o los lwowskiego cyklu jest spokojny. I coś w tym jest. "Liczbom Charona" brakuje nieco do poziomu, do którego Krajewski przyzwyczaił w swoich książkach z Eberhardem Mockiem w roli głównej. Ale po niezłych "Liczbach Charona" widać, że wrocławski autor ma coraz lepszy pomysł na to, jak kreować losy Popielskiego w scenerii Lwowa. Następca Eberharda Mocka staje się postacią coraz ciekawszą i nabierającą barw, już teraz solidnie się różniącą od swojego poprzednika. A sam Krajewski, po pewnym spadku formy, odzyskuje wigor, a umiejętności doskonałego kreowania przestrzeni swoich powieści nigdy nie stracił, ba - staje się w tym coraz lepszy.

Po tak dużym sukcesie, jaki osiągnął Krajewski dzięki Mockowi i serii powieści akcją osadzonych w Breslau, trudno wymyślić coś nowego. Ale "Liczby Charona" pozwalają wierzyć, że autor nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I dają nadzieję, że Edward Popielski stanie się równie popularną postacią z kryminałów, jaką stał się Mock - rubaszny, hedonistyczny, balansujący na granicy między prawem i kryminałem gliniarz z mrocznego przedwojennego Wrocławia. 

Marek Krajewski, “Liczby Charona”, wydawnictwo Znak, Kraków 2011.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

"Książki. Magazyn do czytania" - cóż to za nowinka?

Wpadł mi niedawno w ręce nowy magazyn firmowany przez Agorę, a mianowicie "Książki. Magazyn do czytania"

Wydawca "Wyborczej" od dawna chwali się, że nie jest mu wszystko jedno, choć w praktyce bywa z tym różnie. Ale pierwszy numer pisma o książkach pozwala wierzyć, że akurat przy reanimacji ledwo dyszącego czytelnictwa w Polsce "Gazeta" swoim dodatkiem może pomóc.

"Książki. Magazyn do czytania" zawiera dość standardową treść. Znaleźć w nim można publicystykę opartą o literackie nowości, wywiady z twórcami (m.in. z Zadie Smith czy prof. Marią Janion) czy recenzje. Ciekawym pomysłem jest przegląd książek zagranicznych, szeroko komentowanych w Niemczech, Rosji czy we Włoszech. Taki ranking rozbudza ciekawość i nadzieję, że gorące lektury innych Europejczyków trafią też na polski rynek wydawniczy.
Książkowy dodatek "Wyborczej" to nie "Lampa" czy inne renomowane pismo literackie. To, jak ujął to jeden z moich rozczytanych znajomych, taki klon Agorowego pisma "Logo", tyle, że poświęconego szeroko pojętemu światu literackiemu. Ale można wierzyć, że jeśli redaktorzy "Książek" utrzymają poziom, to mogą wielu zachęcić do przygód z książką w dłoni.

Że warto, nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba. Zwłaszcza, że statystyki płaczą i wrzeszczą - zabiegani i zapracowani Polacy czytają coraz mniej. W perspektywie jutra - czy nawet pojutrza - to pewnie nic złego, w końcu nie każdy musi być miłośnikiem literatury. Ale patrząc długofalowo, nie można patrzeć obojętnie, gdy nasze społeczeństwo staje się zbiorem jednostek preferujących teksty objętości 160 znaków (tyle, co SMS) albo wręcz 140 (tak długi jest jeden wpis na Twitterze).

Dlatego, jeśli lekkostrawny Agorowy dodatek do jakichkolwiek lektur ich zachęci, będzie to spory plus na koncie magnatów z Czerskiej.

sobota, 18 czerwca 2011

Tomasz Piątek, "Antypapież"

Dla jednych to III Rzeczpospolita, inni chcą ją przemianować na Rzeczpospolitą z numerem cztery. Ale niezależnie od opcji politycznej, motywacji czy poglądów Polska jest jedna – papieska. Taka, gdzie nawet politycy lewicy często klęczą, gdy tylko usłyszą "Jan Paweł II". Za rozprawę z tym grubym murem czołobitności,  hipokryzji i fałszywego kultu JP II zabrał się pisarz Tomasz Piątek. Jego “Antypapież” to lektura krótka, ale będąca solidnym ładunkiem wybuchowym pod budowanym na fałszu spiżowym pomniku papieża - Polaka.

Od śmierci Jana Pawła II minęło już sześć lat, a tym roku wyniesiono go na ołtarze. Co ciekawe – termin uroczystości wyznaczono na 1 maja, a więc w dniu tradycyjnego, dorocznego Święta Pracy, dnia symbolizującego permanentną walkę o poszanowanie praw pracowniczych czy socjalnych. Ale kościelni hierarchowie śmiało pozwolili sobie na taką uzurpację. W końcu Jan Paweł II, przynajmniej według oficjalnej doktryny, był przyjacielem ludzi pracy. I między innymi o tym, jak ta przyjaźń wyglądała w praktyce, Piątek też pisze w swojej książce. Ale lista zarzutów wobec oficjalnie nieskazitelnego papieża Polaka jest znacznie dłuższa. I, co najważniejsze, celna.


"Antypapież" Tomasza Piątka to książka rozmiarowo niewielka, bo liczy zaledwie 100 stron. Trudno jednoznacznie zakwalifikować ją do konkretnego gatunku literackiego. Autorowi wyszedł swoisty patchwork z (jadowitego, przyznać trzeba) felietonu i publicystycznej rozprawy, okraszony miejscami wątkami z pogranicza teologii, ozdobiony solidnym pisarskim temperamentem. Co też sprawia, że "Antypapież" jest książką o temperaturze podobnej choćby do publicystycznych dzieł Tadeusza Boya - Żeleńskiego.

Objętościowa wątłość "Antypapieża" dodaje książce dodatkowego atutu. Bo dzięki temu, czytelnik dostaje do ręki treściwy, spójny i pozbawiony daremnego gadulstwa pamflet. To zaś pozwala swobodnie iść za myślą Piątka, ale też ułatwia wydestylowanie poszczególnych wątków z życia Jana Pawła II, które później - idąc śladem myśli Piątka - można na własną rękę poddać jeszcze głębszej krytycznej weryfikacji. W ten sposób autor staje się niejako przewodnikiem, pokazującym odbiorcy: "Wszędzie ględzą, że JP II wielkim Polakiem, papieżem i cholera wie, kim jeszcze był. Masz tu tropy, czytelniku, więc otwórz głowę. Sprawdź, jak było naprawdę. To nie jest wiedza tajemna". 

W mainstreamie polskiego dyskursu publicznego o Janie Pawle II nikt nie piśnie choćby pół krytycznego słowa. Papież Polak wielki był, dzięki niemu PRL w Polsce i blok komunistyczny upadł, jak domek z kart, a pod parasolem Karola Wojtyły nasz kraj bezboleśnie przeszedł transformację ustrojową i ekonomiczną. Słowem, pod honorowym patronatem JP II Polska stała się krajem mlekiem i miodem płynącym. Takiego księdza dobrodzieja nie sposób krytykować, za to można (i trzeba) stawiać mu pomniki, gdzie popadnie.

Kilku autorów podjęło próbę zmierzenia się z tym spiżowym wizerunkiem. Swego czasu głośno było o książce prof. Tadeusza Bartosia "Jan Paweł II. Analiza krytyczna". Surowo dorobek - tak teologiczny, jak i polityczny - oceniał wielokrotnie Stanisław Obirek. Znamienne zresztą, że zarówno Bartoś, jak i Obirek opuścili struktury Kościoła, przynależąc wcześniej odpowiednio do zakonu dominikanów i jezuitów. Ich opinie jednak, po chwilowej burzy, pozostały jednak niszowe. Papieski pomnik medialny jak stał, tak stoi. Co zresztą w Polsce nie jest niczym nowym, bo każdy, kto wybije się ponad przeciętność i zawojuje świat (Robert Kubica, Adam Małysz), od razu otaczany jest swoistym kultem.

Nieco lżejszą, bo mniej naukową czy teologiczną, za to bardziej publicystyczną próbę oceny dorobku JP II podjął Tomasz Piątek. W "Antypapieżu" wystawił przeciwko Karolowi Wojtyle działa różnego kalibru. Wytknął mu, że pod jego rządami Kościół katolicki stał się zmurszałą korporacją, w której dochodziło m.in. do afer finansowych na wielką skalę. Przypomniał o kolejnych aferach pedofilskich wśród księży, o których JP II wiedział, ale nie podjął żadnych zdecydowanych kroków.

Tomasz Piątek pisze też o poparciu Wojtyły choćby dla autorytarnego reżimu Pinocheta w Chile, mającego krew wielu zamordowanych ofiar na rękach. "Antypapież' to też akt oskarżenia wobec Wojtyły za ślepy upór wobec metod antykoncepcji innych niż naturalne, co przyniosło dramatyczne skutki m.in. w Afryce, gdzie miliony ludzi zachorowało na AIDS, mając ogromne problemy z dostępem do zwalczanych przez księży prezerwatyw. Ale Tomasz Piątek wyciąga przeciw JP II argumenty również z lokalnego, polskiego podwórka. Wytyka mu, że to m.in. z jego winy po 1989 r. "Solidarność" podupadła, zostawiając świat pracy na pastwę radykalnych, liberalnych reform, których gorzkie "owoce" musiało skosztować wielu Polaków.

Piątek podjął też próbę krytyki Jana Pawła II z pozycji, by ująć to lakonicznie, niuansów spraw wiary. Wytknął mu, że wiele mniejszych kościołów nie uznawało go za swego przywódcę, dlatego tytułowanie Wojtyły przywódcą chrześcijan na świecie było zwykłą uzurpacją. Autor "Antypapieża" zgromił też JP II za słabość jego encyklik, wskazując na ich wtórność, miałkość i brak jakiegokolwiek intelektualnego przełomu w oficjalnych decyzjach Kościoła, ba - celowe zawrócenie z otwartego, liberalnego kursu obranego przez II Sobór Watykański. Za ten wachlarz argumentów można mieć zresztą do Tomasza Piątka pewne pretensje. Bo jednak atak lewicowego autora na papieża, że był słabym teologiem i nic nowego do spraw wiary nie wniósł, wygląda dość groteskowo. Bo na innych polach Piątek dobrał solidne argumenty polityczne, a niektóre wątki mógł śmiało pociągnąć dalej, poszerzając czytelnikowi obraz kosztownych błędów i zaniechań JP II. To by wystarczyło w zupełności.

Mimo niepotrzebnej próby licytowania się z JP II w sprawach wiary,
"Antypapież" dostarcza czytelnikowi szeroki wachlarz argumentów, które podważyć może tylko ślepiec lub skrajny cynik. Jak taka krytyka może wyglądać, pokazał choćby Piotr Zaremba w swojej recenzji książki opublikowanej na łamach "Rzeczpospolitej".

Zaślepiony nie zobaczy jednak rzeczywistości w jej realnej formie, choćby przebiegła mu pod samym nosem. Dla tych, którzy chcą wiedzieć o biografii i decyzjach Jana Pawła II nieco więcej, książka Tomasza Piątka będzie ciekawą intelektualną przygodą, pozostawiającą nawet pewien niedosyt. Autor sporządził swoisty akt oskarżenia, nie owijając swoich zarzutów w bawełnę. Jan Paweł II, co oczywiste, już się nie obroni, choć ma i mieć będzie rzesze oddanych obrońców. Co nie zmienia faktu, że utrwalanie jego teflonowego wizerunku, pozbawionego śladu rys, jest jak recydywa. Której w "Antypapieżu" Tomasz Piątek gorąco i celnie się sprzeciwia.

Muru autor "Antypapieża" nie skruszy. Ale bić w niego trzeba. Kiedyś się zawali.

Tomasz Piątek, "Antypapież", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011.

niedziela, 30 stycznia 2011

Opowieść o Wrocławiu czasu wojny


"Jaś i Małgosia" - siedziba Towarzystwa Miłośników
Wrocławia (fot. Julo/Wikipedia).
W 2009 r. miałem przyjemność porozmawiać z Panią Danutą Orłowską, wiceprezes Towarzystwa Miłośników Wrocławia, o losach jej samej, a także jej rodziny podczas II Wojny Światowej. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie odbyłem tak fascynującej i pouczającej rozmowy.

Wywiad przeprowadziłem pracując wówczas dla wrocławskiej Fundacji Dom Pokoju. Była ona partnerem w projekcie prowadzonym przez stowarzyszenie Euro-Concret, którego ideą było pielęgnowanie pamięci o ludziach takich, jak Pani Danuta Orłowska - pamiętających czasy wojny, przemocy i cywilizacyjnej klęski. 

Łukasz Maślanka: Ile miała Pani lat, gdy wybuchła II wojna światowa? I czy mieszkała Pani wówczas we Wrocławiu?

Danuta Orłowska (wiceprezes Towarzystwa Miłośników Wrocławia): Gdy rozpoczął się wojenny dramat, miałam 12 lat i mieszkałam w Kościanie pod Poznaniem. To było wtedy spore miasto, w którym żyło prawie 30 tysięcy osób. Przed wojną uczęszczałam do prywatnej szkoły, gdzie uczyłam się języków: francuskiego i niemieckiego. Mój ojciec mawiał, że trzeba znać język wroga, bo wtedy można rozmawiać z obcymi żołnierzami i to może bardzo pomóc. Skończyłam cztery klasy szkoły powszechnej i wybuchła wojna. Ojciec był jednym z najbardziej znanych mieszkańców Kościana, dlatego znalazł się na liście osób przeznaczonych do rozstrzelania. Egzekucja miała nastąpić 27 października 1939 roku. Ale stało się tak, że moja mama wzięła mnie i mojego brata za ręce, po czym wszyscy razem poszliśmy do szefa Gestapo. Powiedziała, że jeśli nasz ojciec ma zginąć, to my razem z nim. Ale on upierał się, że ojciec był antyniemieckim działaczem i musi zginąć. Nic nie wskórawszy, wróciliśmy do domu.
To musiał być ogromny szok. Wybuch wojny, śmierć ojca, a Pani była przecież jeszcze dzieckiem…
Okazało się, że mieliśmy naprawdę mnóstwo szczęścia. Opowiem, co się stało. Okna naszego mieszkania wychodziły na rynek, gdzie Niemcy rozstrzelali kilku mężczyzn. Gdy strzały przycichły, podeszliśmy do okna i zobaczyliśmy ciężarówkę, na którą załadowano ciała zabitych. Na samej górze leżało ciało mężczyzny, który miał takie samo ubranie, jak mój ojciec. Mama z rozpaczy zemdlała. Okazało się jednak, że był to przyjaciel taty, który miał identyczną jak on odzież. Po chwili do domu zapukał gestapowiec i powiedział do mamy: „Proszę się nie martwić, Pani mąż żyje. Został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau”. Mama z radości dała żołnierzowi piękny pierścionek zaręczynowy. Później zostaliśmy wysiedleni i zamieszkaliśmy u rodziny w Śmiglu. Tam też nie zabawiliśmy długo. Niemieccy żołnierze zabrali nas do obozu pracy w Berlinie. Przejeżdżaliśmy przez Wrocław i traf chciał, że w tym czasie miasto było bombardowane.
I do stolicy Niemiec Pani nie dotarła.
Na Dworcu Głównym musieliśmy wyjść, a mama zarządziła, że nie wracamy do transportu i uciekliśmy do miasta. Na dzisiejszej ulicy Zielińskiego mieszkała przyjaciółka mamy, pani Huebscher, która przed wojna wyszła za mąż za Niemca. U niej się ukryliśmy. Ona wiele ryzykowała, bo każdy Niemiec, który ukrywał Polaków, mógł być natychmiast rozstrzelany. I znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Bo mąż pani Huebscher był profesorem Akademii Medycznej. Okazało się, że dzień przed naszym przyjazdem operował szefa Gestapo we Wrocławiu. I udało mu się przekonać go, żeby skierował nas do obozu pracy w tym mieście, a nie w Berlinie. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że do Wrocławia z Dachau skierowano mojego ojca. Pracował tu w obozie na dzisiejszych Osobowicach. I po tygodniu rodzina była już w komplecie.

Jak wyglądało obozowe życie?
Warunki były przerażające. Żyliśmy w obskurnych barakach, pełno było różnego robactwa. A do mnie robaki jakoś się garną (śmiech). Obierałam ziemniaki w obozowej kuchni, brat mój pracował w ogrodzie, mama w kuchni, a ojca kierowano na różne roboty. Pewnego dnia na tzw. targu niewolników (na którym „handlowano” 3-4 razy w tygodniu przy dzisiejszej ul. Cybulskiego) przyszedł strażnik i zawołał do mnie i ojca: „Ty i ty do samochodu”. Później odwieziono nas na targ.  Nagle weszła bardzo elegancka kobieta. Ucieszyłam się na jej widok. Pomyślałam, że nareszcie trafię do jakiejś rodziny i nie będę musiała żyć w tym podłym obozie. Podbiegłam do niej i zaczęłam ją całować po rękach. Pamiętam, że miała piękne skórzane rękawiczki.

I co działo się dalej?
Niemka złapała mnie za ramiona i zapytała: „Ty też”? Odparłam, że tak i poprosiłam, by mnie zabrała. „Kupiła” też mojego ojca. Po drodze do jej domu tata wspomniał, że w obozie została też mama i brat. Odparła, że ich też wykupi. Wszyscy razem trafiliśmy do eleganckiej kawiarni, jednej z najpiękniejszych w ówczesnym Breslau. Mieściła się ona przy dzisiejszej ul. Szczęśliwej. Traktowano nas tam dobrze, dostawaliśmy jedzenie i mieszkaliśmy razem w jednym pokoju. Tam dotrwaliśmy do stycznia 1945 roku. Pewnego dnia usłyszeliśmy w radio, że Wrocław ogłoszono twierdzą. Tato się ucieszył. Powiedział, że to oznacza, iż za kilka dni będziemy wolni, a wojna się skończy. Zabronił mi jednak się cieszyć, żeby to nie zdenerwowało Niemców.

Co po ogłoszeniu Festung Breslau stało się z kobietą, która swego czasu przygarnęła Panią wraz z rodziną do pracy w kawiarni?
Gdy Wrocław stał się twierdzą, mój ojciec pojechał z nią na Dworzec Nadodrze, z którego odjeżdżały ostatnie pociągi do Rzeszy Niemieckiej. Przy dworcu istniał wcześniej punkt opatrywania rannych. Wokół niego na ławkach leżały zawiniątka z ciałami martwych noworodków. Nagle otworzyło się okno w jednej z pobliskich kamienic. Kobieta podała mojemu ojcu zawiniątko, w którym też było ciało niemowlaka. Prosiła, byśmy je pochowali. Wzięliśmy ciało i poszliśmy do lekarza przy dworcu. Ten bez wahania stwierdził, że dziecko nie żyje. Tacie udało się znaleźć gdzieś siekierę, wykopaliśmy nieco zamarzniętej ziemi i pochowaliśmy to dziecko. Po wojnie chodziliśmy na ten grób i zapalaliśmy tam świeczkę. Ale później te okolice remontowano, drzewo, pod którym pogrzebaliśmy zwłoki, wycięto. Takie były przerażające realia życia we Wrocławiu pod koniec wojny…

Można powiedzieć, że wojnę udało się Pani rodzinie przeżyć stosunkowo spokojnie.
Tak, ale za to podczas oblężenia doznaliśmy wielu okrucieństw wojennej zawieruchy. Okazało się, że Plac Grunwaldzki Niemcy chcieli przebudować na lotnisko. Tam zbierali przymusowych robotników do pracy. Była to wtedy piękna dzielnica Wrocławia, zamieszkana głównie przez inteligentów, zwłaszcza lekarzy z pobliskich szpitali. Wszyscy prócz mojego ojca trafiliśmy tam do pracy. Tam przeżyliśmy horror.

Dlaczego nie było z Państwem ojca?
Po ogłoszeniu Wrocławia twierdzą ojciec uznał, że zamurujemy się w piwnicy w kamienicy przy obecnej ul. Szczęśliwej 64. To był średnio rozsądny pomysł. W tym bloku mieszkała Niemka, wdowa po żołnierzu, który zginął na froncie wschodnim. Ona zamieszkała z nami, a wraz z nią dwójka jej małych dzieci – synek i córeczka. W tej piwnicy spędziliśmy jakiś czas. Niemcy zaś ogłosili, że wszyscy, którzy są na linii frontu, mają opuścić miasto. Przez dwa tygodnie żyliśmy jak przysłowiowe myszy pod miotłą. Mieliśmy do jedzenia tylko marcepan i różne ciastka, a do picia wino. Taki posiłek może być dobry na jeden dzień, ale zapewniam, że na dłuższą metę słodycze potrafią solidnie zbrzydnąć (śmiech). Ojciec miał taki lufcik w murze, przez który obserwował sytuację na podwórzu. Miał też kawałek białego płótna na kijku. To miał być znak dla rosyjskich żołnierzy, że się poddajemy. No i pewnego dnia ojciec krzyknął: „Rosjanie są na podwórku, wystawiamy flagę”.

Ale skoro zamiast upragnionej wolności trafiliście do robót przymusowych na Placu Grunwaldzkim, to raczej nie byli żołnierze radzieccy.
Okazało się, że to nie była Armia Czerwona, tylko żołnierze niemieccy, którzy mieli identyczne jak Rosjanie czapki zimowe. Było wtedy bardzo zimno, panował siarczysty mróz i te feralne czapki zmyliły mojego ojca. Pech chciał, że ogłosiliśmy „poddanie” tuż przed tymczasowym sztabem gestapo. Niemcy, gdy zobaczyli naszą białą flagę, wpadli w szał i szybko znaleźli drogę do piwnicy, w której się ukrywaliśmy. Znaleźli nas i chcieli natychmiast rozstrzelać. Znów mieliśmy szczęście, bo postawili nad przed sądem wojennym. Ale i tak skazano nas na śmierć. Nasza niemiecka towarzyszka niedoli padła przez gestapowcami na kolana i błagała, żeby nas oszczędzili, że jej mąż zginął na wojnie. Ci się zlitowali i orzekli, że rozstrzelany zostanie tylko mój ojciec. Natychmiast doskoczył do niego żołnierz, zabrał za róg i zastrzelił. Przynajmniej tak wtedy myśleliśmy. Byliśmy święcie przekonani, że ojciec nie żyje, bo widzieliśmy, jak żołnierz strzela.

To musiał być dla Państwa szok. Wyzwolenie wydawało się być na wyciągnięcie ręki, a tu nagle ginie ojciec…
Na szczęście historia i ślepy los znów okazał się dla nas łaskawy. Po gruzach Krzyków ten żołnierz, który miał być zabójca mojego ojca, przeprowadził nas w okolice Placu Grunwaldzkiego.  Przy dzisiejszym kościele św. Wojciecha zatrzymał się i dał nam kartkę z informacją, że ojciec żyje. Oczywiście, nie uwierzyliśmy w to. Prosił nas też w tym liście, byśmy po wojnie skontaktowali się z jego rodziną w Niemczech i opowiedzieli, że zachował się godnie. Po wojnie rodzice szukali żony tego żołnierza w Monachium. Okazało się jednak, że ta kobieta zginęła w nalocie bombowym na miasto pod koniec wojny.

Co robiliście Państwo w okolicach Placu Grunwaldzkiego?
Usuwaliśmy tam gruz ze zniszczonych podczas bombardowań domów. Obcokrajowcy (głównie Polacy) tam pracujący mieli zakaz uciekania podczas nalotów. Musieliśmy ukrywać się przed bombami w gruzach. Mieszkaliśmy w piwnicy z jednej z kamienic na Zalesiu. Wracaliśmy tam za dnia na posiłek. Pewnego dnia szłam na obiad dzisiejszą ulicą Parkową. Tam przy krzaku leżał starszy pan, Niemiec i krzyknął do mnie: „Połóż się koło mnie, nadlatują samoloty, będzie bombardowanie”. Położyłam się, on złapał mnie za rękę i przeleżałam tak pół godziny. Gdy chciałam wstać, ten mężczyzna nadal mocno mnie trzymał i nie mogłam się wyrwać. Poprosiłam o pomoc przechodzącą kobietę. Ona zaś, przerażona, odparła: „On już nie żyje!”. Tego mężczyznę zabiły szrapnele, plecy miał całe rozszarpane przez odłamki. Ale uratował mi życie… Do dziś, gdy ktoś złapie mnie mocniej za dłoń, wracają do mnie wspomnienia tamtej tragedii.

Wspomniała Pani, że niemiecki żołnierz ponoć oszczędził jej ojca. Czy udało się Pani rodzinie go odnaleźć?
Niemcowi trudno było zaufać. To było nie do pomyślenia. Ale okazało się, że mówił prawdę. 28 kwietnia 1945 roku przypadkiem zobaczyliśmy ojca na Moście Szczytnickim. Okazało się, że po domniemanej egzekucji ojciec uciekł z Wrocławia i przedarł się do mojej babci, do Śmigla. Codziennie obserwowali ze strychu łunę płonącego miasta, tak dramatycznie wyglądał Wrocław. Ojciec uznał, że to dla niego za wiele i wrócił do miasta. Znów przedarł się przez front. Na swojej drodze, w pobliżu Placu Grunwaldzkiego, spotkał Rosjanina i zapytał, czy nie widział pracującej tu blondynki z dziećmi. Rosyjski robotnik odpowiedział, że jest tu taka. Ojciec przesiedział całą noc pod Mostem Szczytnickim, by na drugi dzień szukać nas w okolicy placu robót. I nas znalazł. Mama aż zemdlała z wrażenia. Ojciec przyłączył się do nas i razem mieszkaliśmy w tej piwnicy na Zalesiu. Dostał Arbeitskartę (kartę pracy – przyp. ŁM), bez której nie mógł legalnie poruszać się po mieście i za jej brak mógł natychmiast zostać rozstrzelany. Do końca wojny zostaliśmy już razem.

Niesamowita historia...
A to jeszcze nie wszystko.  Gdy ojciec przebywał w Śmiglu, babcia dała mu pierścionek, który na początku wojny mama dała niemieckiemu żołnierzowi w zamian za informację, że mój ojciec żyje.  Okazało się, że gdy Niemcy opuszczali ówczesny Kraj Warty, ten żołnierz jakimś cudem dowiedział się, że babcia mieszka właśnie w Śmiglu. Przyjechał tam i oddał ten pierścionek. Teraz jest on rodzinną relikwią, trzymam go na prezent dla mojej wnuczki.

Co sprawiło, że Pani rodzina – pochodząca przecież z Wielkopolski – po wojnie nie wróciła w rodzinne strony, tylko zdecydowała się zostać we Wrocławiu? Z tym miastem wiązało się przecież wiele przykrych dla Państwa doświadczeń.
Po wojnie rodzice faktycznie chcieli wyjechać z Wrocławia. To miasto źle im się kojarzyło, wiele tu wycierpieli. Ale ja z bratem sprzeciwiliśmy się (śmiech). Poza tym nasze dwa domy w Poznaniu zostały zniszczone, a do mieszkania w Kościanie wprowadzili się inni lokatorzy. Tłumaczyliśmy, że nie po to walczyliśmy o wolny Wrocław, by teraz z niego wyjeżdżać. I zostaliśmy. Trafiliśmy do gimnazjum przy dzisiejszej ul. Poniatowskiego, tato zaczął pracę w szpitalu wojewódzkim. Mama niestety zmarła kilka lat po wojnie. Po tylu przeżyciach i okropieństwach trudno było jej żyć dalej. Zdałam maturę, później rozpoczęłam studia na historii sztuki, wreszcie trafiłam do Ratusza. Już podczas wojny mówiłam wszystkim: „Ratuszu, nie daj się zburzyć, bo ja kiedyś będę u ciebie pracować” (śmiech).

Jak wyglądało życie w pogruchotanych wojną mieście?
Cieszyliśmy się tak bardzo, że Wrocław – mimo koszmarnych zniszczeń – jest polski, że jest nasz. Niemcy, którzy zastali w mieście koniec wojny, bali się dalej tu mieszkań i wracali do kraju. Napływali za to mieszkańcy z innych rejonów Polski, głównie z dawnych Kresów Wschodnich. Ale mimo tego, że wojna się skończyła, w mieście nadal działy się okropieństwa. Sporo problemów sprawiali stacjonujący tutaj żołnierze Armii Czerwonej. Na pierwszej linii frontu służyli głównie bandyci. Przez prawie miesiąc mieszkaliśmy w piwnicy na Zalesiu głęboko ukryci. Radzieccy żołnierze nocami grasowali i gwałcili kobiety, to było straszne. Ojciec zastawił wejście do piwnicy znalezionymi gdzieś szafami i czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Ale muszę przyznać, że żyło tu wtedy mnóstwo wspaniałych ludzi. Każdy sobie pomagał, wymieniano się jedzeniem, pomagało szukać lekarzy i lekarstw, gdy ktoś zachorował. Wszyscy się cieszyli z tego, że wojna się skończyła, nikt nikomu nie chciał zrobić krzywdy. Było wspaniale! Dziś Polacy to już zupełnie inny naród, żyjemy też w zupełnie innym świecie…

Czy wojenne przeżycia wracały jeszcze do Pani w „nowym”, powojennym życiu?
Takie wspomnienia zostają w człowieku na zawsze. Ale raz zdarzyła się sytuacja szczególna. Na przełomie lat 70.i 80., gdy pracowałam w Ratuszu jako urzędniczka, zadzwonił do mnie ówczesny wojewoda wrocławski. Polecił, bym się przygotowała, bo wdowa po burmistrzu Spielhagenie chce zobaczyć miejsce, w którym zginął jej mąż. Spielhagen w styczniu 1945 roku sprzeciwił się decyzji o uczynieniu Wrocławia twierdzą i został skazany na śmierć przez nazistów. Wyrok natychmiast wykonano. Wdowa po nim przyjechała do Wrocławia z córką, wnuczką i zięciem. Przywitałyśmy się, a później poprosiła, czy może zobaczyć pokój, w którym wydano na jej męża. Okazało się, że to ten sam gabinet, w którym wtedy urzędowałam. Opowiedziała mi, że ciało jej zabitego męża wrzucono do Odry. Poprosiła też, że chciałaby spędzić trochę czasu w tym pokoju sama. Siedziała w nim trzy godziny, później napiłyśmy się kawy. Była zmieniona na twarzy, widocznie wspominała męża i całe życie. Dowiedziałam się później, że pani Spielhagen zmarła wkrótce po wizycie w Ratuszu. 

Dr Dybczyński - my hero

Gmach główny Uniwersytetu Wrocławskiego widziany nocą
(fot. MarcinM93/Wikipedia).
Dr Andrzej Dybczyński z Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego wysadził w powietrze święty spokój władz, pracowników i studentów uczelni. Lepiej późno niż wcale. 

W sobotnio-niedzielnym wydaniu wrocławskiej "Gazety Wyborczej" ukazał się tekst dr. Dybczyńskiego "Jestem baronem. Nie chcę dłużej żyć w średniowieczu". To kilkustronicowy akt oskarżenia wobec gnuśności, kumoterstwa, nepotyzmu i skostniałej biurokracji, które zdaniem Dybczyńskiego zżerają Uniwersytet od środka. Całego tekstu nie będę tu streszczał, zainteresowani znajdą go w linku, artykuł obiegł też Internet losem błyskawicy, pojawiły się już grupy wspierające dr. Dybczyńskiego na Facebooku. Słowem, akt oskarżenia wrocławskiej uczelni jest na wyciągnięcie ręki. 

Jestem absolwentem dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim (powiedzmy, że niepełnym, bo zdobyłem licencjat, ale pracę magisterską nadal przygotowuję). Przez pięć lat studiów często miewałem wrażenie, że studia są fikcją. Niewiele zajęć praktycznych, za to sporo teoretycznych. Zajęcia z cieszącym się renomą w świecie prof. Fleischerem, które zaliczałem - wraz z grupą - montując makietę domku japońskiego na uczelnianym korytarzu. Czym to się różni od zajęć z techniki w podstawówkach - nie wiem. Ale znany profesor kazał, więc co maluczkim po dociekaniu sensu.

Wracając do przebiegu studiów - pamiętam powtarzające się co pół roku dramatycznie długie kolejki do dzienakatu, by zdać indeks po sesji. Pamiętam zajęcia w pracowni radiowej, na których mieliśmy nauczyć się obsługi konsolety radiowej, a było nas tylu w grupie, że mogliśmy co najwyżej poklikać w poszczególne przyciski dla zabawy. Długo by wspominać... Wtedy te absurdalne historie zrzucałem na karb złej organizacji mojej jednostki naukowej, a także ekscentrycznego podejścia wykładowcy do obowiązków. Ale tekst dr. Dybczyńskiego pokazuje, że tak naprawdę były to efekty strukturalnej niemocy Uniwersytetu. 

Nie wiem, jak było na innych wydziałach i instytutach Uniwersytetu. Nie wiem tym bardziej, jak to wygląda obecnie, bo studia skończyłem dwa lata temu. Zakładam jednak, że do żadnej rewolucji nie doszło, co tłumaczy m.in. tak dramatyczną wymowę tekstu dr. Dybczyńskiego. Czy ta akcja w stylu Sancho Pansy może cokolwiek zmienić? Oby. Ale cudów nie ma. Choćby uczelnie wyższe zreformować do szpiku w duchu prywatyzacji, choćby zagonić naukowców do roli science workerów - to nic nie da. Jeśli nie odrodzi się idea universitas, jeśli uczelnie i naukowcy nie uwierzą na nowo w sens pracy naukowej dla dobra wyższego, a owoce ich wysiłków powinny służyć wszystkim, a nie tylko zyskom prywatnych sponsorów - wtedy takie teksty, jak ten dr. Dybczyńskiego będzie można wieszać na ścianach pod napisem: "Napisane przez naiwnych idealistów'. Ale dobrze, że ktoś odważył się poruszyć tę skamielinę. Trochę świeżego powietrza dobrze jej zrobi. 


sobota, 29 stycznia 2011

Raj Patel - "Wartość niczego", Joseph Heath i Andrew Potter - "Bunt na sprzedaż"

Warszawskie wydawnictwo Muza od wielu już lat wydaje m.in. znakomitą serię "Spektrum". I to w jej właśnie ramach ukazały się dwie doskonałe książki o współczesnej demokracji, kapitalizmie i społeczeństwie. 

Pierwszą z nich jest "Wartość niczego" autorstwa Raja Patela. Wydawca przedstawia tę książkę tak: 

"Książka jest analizą mechanizmów, które doprowadziły do krachu kapitalistycznych rynków, na skutek którego ucierpiały miliony. Punktem wyjścia dla autora jest moment, w którym Alan Greenspan przyznał się do błędu, co więcej stwierdził, że filozofia, w myśl której przez wiele lat kształtował politykę gospodarczą Ameryki, okazała się wadliwa. Patel zauważa, że źródła klęski wolnego rynku leżą w samych założeniach jego funkcjonowania, czyli w tezie, iż człowiek dąży przede wszystkim do pozyskania jak najwięcej dóbr jak najmniejszym kosztem. Badania antropologiczne zaś dowodzą, że człowiekowi nie chodzi wyłącznie o dobra materialne, ale o utrzymanie równowagi między ludźmi. Równowagę - z tej perspektywy - zakłóca pieniądz, który podporządkowuje sobie cały świat w myśl zasady, że wszystko ma swoją cenę i powoduje, że ludzie mając do czynienia z walutą stają się bardziej skąpi i nieskłonni do współpracy.

Krytyka autora dotyczy również demokracji: ludzie - zamiast brać udział w bezpośrednim sprawowaniu władzy - uczą się unikać odpowiedzialności. Demokracja nie naprawiła krzywd, jakie zadał ludziom feudalizm, a jedynie podporządkowała całe społeczeństwa prawom rynku, które funkcjonują na zasadzie eksploatacji dóbr bez względu na skutki uboczne. Autor podaje pozytywne przykłady organizacji, które działając osiągają dobrobyt bez niszczenia środowiska i wywłaszczania biedoty."

Literaturę o podobnej tematyce czytam od dawna. Ale praca Raja Patela jest wyjątkowo świeża, syntetyczna, a zarazem bardzo przystępnie napisana. W dobie kryzysu ekonomicznego, w dobie narastających problemów ekologicznych i ogólnego nastroju fin de siecle książka Patela jest jak łyk świeżej, źródlanej wody. Pokazuje, dlaczego współczesna rzeczywistość jest fatalnie skonstruowana, a ludzie zaprzęgnięci do rywalizacji w imię mitu homo oeconomicusa. 

Drugą świetną pracą, którą Muza opublikowała w ramach serii "Spektrum", jest książka "Bunt na sprzedaż", napisana przez Josepha Heath'a i Andrew Pottera:
Ten niejednoznaczny tytuł tak naprawdę powinien być odczytany jako "oszustwo podające się za bunt". Dwaj młodzi kanadyjscy uczeni, publicyści i filozofowie, sami kiedyś uczestniczący w alterglobalistycznych akcjach, w tej książce stwierdzają, że tak naprawdę "antykonsumpcyjne" z założenia produkty wcale nie podważają konsumpcjonizmu, a przeciwnie, wzmacniają go. Zdroworozsądkowymi argumentami obalają różne "świętości" kontrkultury, polemizują z niektórymi tezami Naomi Klein, Michaela Moore'a czy Herberta Marcusego. Rozprawiają się ze zwolennikami zdrowej żywności, "etycznego marketingu", duchowości Wschodu, medycyny alternatywnej, często w przewrotny i dowcipny sposób obnażając ich pozerstwo. Należy jednak zaznaczyć, że autorzy nie są wrogami antykonsumpcjonizmu, kontrkultury, antykapitalizmu, zwracają tylko uwagę na fakt, że blisko pół wieku działalności krytyków kapitalizmu nie przyniosło wymiernych rezultatów."

To książki doskonałe dla wszystkich zainteresowanych współczesnością i zachodzącymi na świecie  procesami. Pozwalają wiele zrozumieć i odrzeć z fałszu tezy propagowane przez mainstreamowe media. Naprawdę warto. 

wtorek, 25 stycznia 2011

Wojciech Tochman, "Dzisiaj narysujemy śmierć"


“Dzisiaj narysujemy śmierć”, reportaż o szale ludobójstwa w Rwandzie w 1994 r., to najbardziej dobitna, bezwzględnie szczera i dosadna książka w dorobku pisarza.

Wojciech Tochman
to w polskim reportażu uznana firma. Jego “Schodów się nie pali”, “Jakbyś kamień jadła”, “Córeńka” czy “Wściekły pies” to już pozycje klasyczne w zbiorze rodzimego reportażu lat XX. Cechą, która łączy poszczególne prace Tochmana, jest brutalny realizm, nie pozwalający czytelnikowi przejść obok lektury. Ale “Dzisiaj narysujemy śmierć”, reportaż o szale ludobójstwa w Rwandzie w 1994 r., to bez wątpienia najbardziej dobitna, bezwzględnie szczera i dosadna książka w dorobku pisarza. 

Po dramacie Holokaustu cały cywilizowany świat zastygł w bólu. Przez lata wielu uczonych, polityków, ale też zwykłych ludzi, zastanawiało się, jak zapobiec podobnym dramatom w przyszłości. Rozważano, jak podźwignąć się po tej klęsce humanizmu i jak odbudować wiarę w człowieczeństwo. Wszyscy mówili “nigdy więcej”. Niestety, stało się inaczej. Wiemy o mordzie w Srebrenicy, wiemy o czystkach etnicznych podczas wojny w Kosowie. Wiemy tez o rzezi Tutsi dokonanej przez Hutu w Rwandzie. Wojciech Tochman wprowadza czytelnika w dramat tego afrykańskiego kraju. Przytacza relacje ocalałych z rzezi. Bezlitośnie opisuje mordy, na kartach jego książki trup ściele się gęsto. Nie ma tu alibi, nie ma tabu. Jest tylko rzeczywistość naznaczona śmiercią, orgią zabijania. Zabrzmi to brutalnie, ale lektura książki Tochmana przypomina upiorny spacer po ulicach tonących w rozkładających się zwłokach. 


Gdzie w tym wszystkim jest autor książki? Jest narratorem, przewodnikiem, ale też sędzią. Nie chowa się za zasłoną reporterskiego dystansu. Co rusz uderza czytelnika kolejnymi, coraz bardziej brutalnymi faktami. Oddaje głos ocalonym, ale też ofiarom, pozwalając im mówić o wszystkim, o każdym - nawet najbardziej bolesnym - wspomnieniu. 

“Dzisiaj narysujemy śmierć” to nagi, naturalistyczny portret rzezi, któremu przyglądamy się, słysząc szelest opadającej maczety i krzyki brutalnie gwałconych, mordowanych Tutsi. To hołd oddany przez Tochmana ofiarom tej nieludzkiej zbrodni. Od rwandyjskiej rzezi minęło blisko siedemnaście lat. Ale nie ma jej w publicznej świadomości. Być może dlatego, że w Europie przywykliśmy do dostatniego, wygodnego życia. Takie dramaty nie pasują do rzeczywistości snu. I można zaryzykowac tezę, że wielu Amerykanów, Francuzów, Niemców czy Polaków nie słyszało pewnie o ludobójstwie w Rwandzie. Ci zaś, którzy dowiedzieli się o tym dramacie, gotowi pewnie zbyć go wzruszeniem ramion. Ot, codzienność dalekiego afrykańskiego kraju. Dzicz i zbrodnia, bez powodu. Oni przecież tak mają. 

Ale swą do bólu szczerą, naturalistyczną opowieścią Wojciech Tochman wytrąca z tego błogiego snu. Bo i nasze, europejskie sumienia są obciążone tym dramatem. Gdyby nie rządy najpierw Niemców, a później Belgów, nikt w Ruandzie nie przejąłby się kwestią rasy, ba - nie poświęciłby pewnie jej uwagi choćby przez maleńką sekundę. A jednak. I w ten właśnie sposób zostało zasiane ziarno przyszłych, upiornych żniw. Byli też europejscy świadkowie rwandyjskiej tragedii, którzy odwrócili głowy. Tochman wspomina w książce o polskich misjonarzach, którzy nie znaleźli powodu (Chęci? Odwagi?), by stanąć w obronie Tutsi. Mało tego - autor opisuje, że po wszystkim mieli czelność snuć teorię, jakoby ludobójstwo w Rwandzie było aktem zaplanowanym przez kraje Zachodu, która miała zmniejszyć przyrost demograficzny kraju! 

Ten brutalna, szczera do bólu reporterska postawa Wojciecha Tochmana ma dla książki istotne znaczenie. Bo autor nie tylko opowiada. On też osądza, wprost wskazuje winnych. Ale nie chwyta się jednak taniego populizmu. Oddaje głos tym, którzy w tej opowieści powinni zabrzmieć najgłośniej. Wyciąga ich z ciszy zapomnienia, pozwalając podzielić się bólem i cierpieniem. 

Decydując się na “Dzisiaj narysujemy śmierć”, Wojciech Tochman wziął na swoje barki temat arcytrudny. Skala dramatu, który postanowił opisać, jest szalenie ciężka. Z tej próby zarówno reporterskiego kunsztu, jak i własnej ludzkiej odporności, autor wyszedł obronną ręką. Stworzył reportaż oskarżycielski, ale nie populistyczny. Brutalny, ale nie tabloidowo żenujący. Naturalistyczny, ale pozbawiony popkulturowej banalizacji śmierci. Także w warstwie językowej swojej książki reporter pokazał najwyższą klasę. W trakcie lektury czytelnik ma wrażenie, że każde słowo i każde zdanie jest dokładnie w tym miejscu, w którym powinno się znaleźć. Tu nie ma przypadkowości. 

Tom “Dzisiaj narysujemy śmierć” nie jest “zwykłym” reportażem. To umiejętnie nanizane owoce reporterskiej pracy, z których autor utkał przejmującą narrację, zachowując godność ofiar, ale też uczciwie oddając rzeczywistość kraju, którego społeczeństwo przerąbano - dosłownie - maczetą na pół. Niewielu podołałoby tak trudnemu tematowi, nie popadając przy tym w sztuczny patos czy niepotrzebną egzaltację. Wojciechowi Tochmanowi udało się doskonale.  

Wojciech Tochman, “Dzisiaj narysujemy śmierć”, Wydawnctwo Czarne, Wołowiec 2010.

wtorek, 11 stycznia 2011

Gorzkie prawdy Jana Tomasza Grossa

Jeszcze w głębokich kazamatach redakcji wydawnictwa Znak jest nowa książka prof. Jana Tomasza Grossa "Złote żniwa", a już - jak Polska długa i szeroka - szerzą się protesty. 

Prof. Gross ma w Polsce kiepską prasę. Zapracował na nią swoimi książkami. Pierwszą, która która zapewniła mu łatkę etatowego wroga polskości i Narodu Polskiego (oba słowa obowiązkowo z dużej litery, zgodnie z manierą narodowych fanatyków), byli "Sąsiedzi", opisujący masowy wojenny mord Polaków na Żydach w Jedwabnem. Drugie kontrowersyjne dzieło prof. Grossa to zaś "Strach" (którego okładka ilustruje ten post), w którym autor analizował szalejący chwilami powojenny polski antysemityzm. Teraz przyszedł czas na "Złote żniwa".

W tej pracy prof. Gross opisuje, jak to Polacy bogacili się na mieniu pomordowanych Żydów, m.in. przekopując miejsca masowych mordów w poszukiwaniu złotych zębów czy innych kosztowności. 

Książka na razie jest na etapie pracy redakcyjnej. Ale już słychać krzyki, że Gross znów szkaluje bohaterskich Polaków, ten cudowny naród, który na potęgę stawał w obronie Żydów podczas  II Wojny Światowej. Znaleźli się i tacy, który założyli antygrossową grupę na Facebooku, gdzie domagają się od Znaku wycofania publikacji. Są też i tacy, którzy atakują system mailowy wydawnictwa, blokując skrzynki pocztowe jego pracowników, chcąc w ten sposób paraliżować jego pracę. Nie ma to jak elegancja i walka na argumenty. Ale zostawmy krzykaczy, szkoda miejsca i czasu, by ich promować. 

Nie ma jeszcze "Złotych żniw", a gdy wreszcie się ukażą - trzeba będzie się zmierzyć z opisami prof. Grossa. Na wojnie, jak to na wojnie - podłość wychodziła na każdym kroku. Bywali bohaterowie, ale zdarzali się też zwykli, pospolici bandyci i cmentarne hieny. Wiele na ten temat można przeczytać choćby w wywiadzie-rzece z ks. Stanisławem Musiałem 

Póki książki nie ma na rynku, debata o niej przypomina mieszanie herbaty bez cukru z wiarą, że od miętolenia łyżką stanie się słodsza. A wszystkim rozpalonym głowom, natchnionym narodowym katolikom i obrońcom rzekomej prawdy narodowej dedykuję piosenkę Strachów na Lachy "Ten wiatrak, ta łąka" z ostatniej płyty "Dodekafonia". Krzysztof Grabaż Grabowski napisał ją pod wpływem - wstrząsającej dla niego - lektury właśnie "Sąsiadów". Warto wsłuchać się w tekst, by zrozumieć, z jak dramatyczną problematyką prof. Gross próbuje nas skonfrontować. I to uczciwie, bez zasłaniania się rzekomym dobrem narodu i obroną rzekomo zagrożonej polskości.