Z mięsem bywa różnie. Są tacy, co dadzą się pokroić za dobry stek. Są też tacy, którzy chcieliby pokroić miłośników steków. I tak niejednoznacznie można też ocenić debiutancką powieść Dominiki Dymińskiej, zatytułowaną “Mięso”.
Młodzi polscy literaci nie mają łatwego zadania. Piszą w kraju, gdzie czytelnictwo stoi na poziomie niższym niż śladowy. To zresztą problem szerszy, bo związany z całą kulturą, która - omówmy się - w mainstreamie potrafi urodzić takie potworki, jak film “Kac Wawa”. A to, co dobre, często przechodzi bokiem, kompletnie niezauważone. Do tego ogólny stan polskiego ducha jest, przynajmniej moim zdaniem, dość wątły.
Zagoniony, w wielu przypadkach może nawet wyjałowiony, coraz bardziej indywidualistyczny, coraz chętniej zamykający się po dniu korpopracy na grodzonych osiedlach, w tych nowoczesnych zamkach frustracji strzeżonych przez płoty, kamery i ochroniarzy. Debiutować tu nie jest łatwo, a jeszcze trudniej znaleźć świeży język, którym można porwać publikę.
Zagoniony, w wielu przypadkach może nawet wyjałowiony, coraz bardziej indywidualistyczny, coraz chętniej zamykający się po dniu korpopracy na grodzonych osiedlach, w tych nowoczesnych zamkach frustracji strzeżonych przez płoty, kamery i ochroniarzy. Debiutować tu nie jest łatwo, a jeszcze trudniej znaleźć świeży język, którym można porwać publikę.
Dominice Dymińskiej ta sztuka się udała. Debiutanckie “Mięso” to książka pod względem językowym wspaniała. Autorka bawi się słowem, czuje je, w jej rękach (czy na jej klawiaturze) język to plastyczne tworzywo, którym Dymińska operuje z wprawą, konstruując swoją opowieść. W skrócie, żeby nie streścić książki. Dostajemy do ręki (autobiograficzny?) zapis dojrzewania młodej dziewczyny. Jej pierwszych związków, pierwszego seksu, poczucia niezrozumienia i odstawania od rzeczywistości. Jej fobii, neuroz, egoizmu, pokrętnych stanów emocjonalnych, bulimii, balansowania od euforii i harmonii do depresji i bolesnej walki z poczuciem, że jest gruba, odpychająca, zwyczajnie brzydka.
I tutaj niestety na “Mięso” trzeba wylać trochę goryczy. Bo, jak wspomniałem wyżej, językowo to książka świetna i każdy młody twórca, który chce wypłynąć na szerokie wody literatury, powinien wziąć u Dymińskiej korepetycje. Ale sama opowieść jest dość odpychająca. Chaotyczna, wydumana, przepełniona dziecięcą egzaltacją, naiwna. Czytając, trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka napisała tę książkę w ramach autoterapii, nie oszczędzając przy tym swoich byłych partnerów. Nie szczędząc im przy tym gorzkich słów i zimnej ironii. Może to odruch mieszczański, może zbyt konserwatywny, ale publiczne siekanie swojego byłego chłopaka Jasia Kapeli jest co najmniej niesmaczne. I bardzo celebryckie, wpisujące się we współczesną modę, którą można sprowadzić do frazy “pokażę goły tyłek lub biust, wyciągnę trupa z szafy, to będą o mnie mówić”. Nie tędy droga, Dominiko Dymińska. Od prostowania psychiki są specjaliści, pomagają też spacery, pisanie pamiętnika (no właśnie). A pranie miłosnych brudów to jeden most za daleko.
“Mięso” to książka trudna do uchwycenia. Nie odważę się napisać wprost, że jest to debiut udany czy nie, a sama powieść to gniot lub wręcz przeciwnie, jesienna pozycja obowiązkowa. Sama opowieść lepiej trafi pewnie do emocji czy gustów kobiet. Mnie zaś historia opowiedziana przez autorkę kompletnie nie przekonała, a chwilami wręcz odpychała swoim infantylizmem i skandalizowaniem na siłę. Wątpliwą przyjemność z czytania autorka wynagrodziła jednak językową wprawą, z którą dawno się nie zetknąłem. I z tego właśnie powodu, mimo wszystkich swoich słabości, “Mięso” jest książką, po którą warto sięgnąć. Dla samego języka. Jako odtrutka na zalewające nas codziennie żebrolajki i lolkontent na Facebooku, czy sprasowane w 140 znakach myśli na Twitterze. Szkoda tylko, że Dymińska w swojej książce tak często dryfuje niebezpiecznie blisko lolkontentu właśnie...
Dominika Dymińska, “Mięso”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012.