niedziela, 30 stycznia 2011

Opowieść o Wrocławiu czasu wojny


"Jaś i Małgosia" - siedziba Towarzystwa Miłośników
Wrocławia (fot. Julo/Wikipedia).
W 2009 r. miałem przyjemność porozmawiać z Panią Danutą Orłowską, wiceprezes Towarzystwa Miłośników Wrocławia, o losach jej samej, a także jej rodziny podczas II Wojny Światowej. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie odbyłem tak fascynującej i pouczającej rozmowy.

Wywiad przeprowadziłem pracując wówczas dla wrocławskiej Fundacji Dom Pokoju. Była ona partnerem w projekcie prowadzonym przez stowarzyszenie Euro-Concret, którego ideą było pielęgnowanie pamięci o ludziach takich, jak Pani Danuta Orłowska - pamiętających czasy wojny, przemocy i cywilizacyjnej klęski. 

Łukasz Maślanka: Ile miała Pani lat, gdy wybuchła II wojna światowa? I czy mieszkała Pani wówczas we Wrocławiu?

Danuta Orłowska (wiceprezes Towarzystwa Miłośników Wrocławia): Gdy rozpoczął się wojenny dramat, miałam 12 lat i mieszkałam w Kościanie pod Poznaniem. To było wtedy spore miasto, w którym żyło prawie 30 tysięcy osób. Przed wojną uczęszczałam do prywatnej szkoły, gdzie uczyłam się języków: francuskiego i niemieckiego. Mój ojciec mawiał, że trzeba znać język wroga, bo wtedy można rozmawiać z obcymi żołnierzami i to może bardzo pomóc. Skończyłam cztery klasy szkoły powszechnej i wybuchła wojna. Ojciec był jednym z najbardziej znanych mieszkańców Kościana, dlatego znalazł się na liście osób przeznaczonych do rozstrzelania. Egzekucja miała nastąpić 27 października 1939 roku. Ale stało się tak, że moja mama wzięła mnie i mojego brata za ręce, po czym wszyscy razem poszliśmy do szefa Gestapo. Powiedziała, że jeśli nasz ojciec ma zginąć, to my razem z nim. Ale on upierał się, że ojciec był antyniemieckim działaczem i musi zginąć. Nic nie wskórawszy, wróciliśmy do domu.
To musiał być ogromny szok. Wybuch wojny, śmierć ojca, a Pani była przecież jeszcze dzieckiem…
Okazało się, że mieliśmy naprawdę mnóstwo szczęścia. Opowiem, co się stało. Okna naszego mieszkania wychodziły na rynek, gdzie Niemcy rozstrzelali kilku mężczyzn. Gdy strzały przycichły, podeszliśmy do okna i zobaczyliśmy ciężarówkę, na którą załadowano ciała zabitych. Na samej górze leżało ciało mężczyzny, który miał takie samo ubranie, jak mój ojciec. Mama z rozpaczy zemdlała. Okazało się jednak, że był to przyjaciel taty, który miał identyczną jak on odzież. Po chwili do domu zapukał gestapowiec i powiedział do mamy: „Proszę się nie martwić, Pani mąż żyje. Został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau”. Mama z radości dała żołnierzowi piękny pierścionek zaręczynowy. Później zostaliśmy wysiedleni i zamieszkaliśmy u rodziny w Śmiglu. Tam też nie zabawiliśmy długo. Niemieccy żołnierze zabrali nas do obozu pracy w Berlinie. Przejeżdżaliśmy przez Wrocław i traf chciał, że w tym czasie miasto było bombardowane.
I do stolicy Niemiec Pani nie dotarła.
Na Dworcu Głównym musieliśmy wyjść, a mama zarządziła, że nie wracamy do transportu i uciekliśmy do miasta. Na dzisiejszej ulicy Zielińskiego mieszkała przyjaciółka mamy, pani Huebscher, która przed wojna wyszła za mąż za Niemca. U niej się ukryliśmy. Ona wiele ryzykowała, bo każdy Niemiec, który ukrywał Polaków, mógł być natychmiast rozstrzelany. I znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Bo mąż pani Huebscher był profesorem Akademii Medycznej. Okazało się, że dzień przed naszym przyjazdem operował szefa Gestapo we Wrocławiu. I udało mu się przekonać go, żeby skierował nas do obozu pracy w tym mieście, a nie w Berlinie. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że do Wrocławia z Dachau skierowano mojego ojca. Pracował tu w obozie na dzisiejszych Osobowicach. I po tygodniu rodzina była już w komplecie.

Jak wyglądało obozowe życie?
Warunki były przerażające. Żyliśmy w obskurnych barakach, pełno było różnego robactwa. A do mnie robaki jakoś się garną (śmiech). Obierałam ziemniaki w obozowej kuchni, brat mój pracował w ogrodzie, mama w kuchni, a ojca kierowano na różne roboty. Pewnego dnia na tzw. targu niewolników (na którym „handlowano” 3-4 razy w tygodniu przy dzisiejszej ul. Cybulskiego) przyszedł strażnik i zawołał do mnie i ojca: „Ty i ty do samochodu”. Później odwieziono nas na targ.  Nagle weszła bardzo elegancka kobieta. Ucieszyłam się na jej widok. Pomyślałam, że nareszcie trafię do jakiejś rodziny i nie będę musiała żyć w tym podłym obozie. Podbiegłam do niej i zaczęłam ją całować po rękach. Pamiętam, że miała piękne skórzane rękawiczki.

I co działo się dalej?
Niemka złapała mnie za ramiona i zapytała: „Ty też”? Odparłam, że tak i poprosiłam, by mnie zabrała. „Kupiła” też mojego ojca. Po drodze do jej domu tata wspomniał, że w obozie została też mama i brat. Odparła, że ich też wykupi. Wszyscy razem trafiliśmy do eleganckiej kawiarni, jednej z najpiękniejszych w ówczesnym Breslau. Mieściła się ona przy dzisiejszej ul. Szczęśliwej. Traktowano nas tam dobrze, dostawaliśmy jedzenie i mieszkaliśmy razem w jednym pokoju. Tam dotrwaliśmy do stycznia 1945 roku. Pewnego dnia usłyszeliśmy w radio, że Wrocław ogłoszono twierdzą. Tato się ucieszył. Powiedział, że to oznacza, iż za kilka dni będziemy wolni, a wojna się skończy. Zabronił mi jednak się cieszyć, żeby to nie zdenerwowało Niemców.

Co po ogłoszeniu Festung Breslau stało się z kobietą, która swego czasu przygarnęła Panią wraz z rodziną do pracy w kawiarni?
Gdy Wrocław stał się twierdzą, mój ojciec pojechał z nią na Dworzec Nadodrze, z którego odjeżdżały ostatnie pociągi do Rzeszy Niemieckiej. Przy dworcu istniał wcześniej punkt opatrywania rannych. Wokół niego na ławkach leżały zawiniątka z ciałami martwych noworodków. Nagle otworzyło się okno w jednej z pobliskich kamienic. Kobieta podała mojemu ojcu zawiniątko, w którym też było ciało niemowlaka. Prosiła, byśmy je pochowali. Wzięliśmy ciało i poszliśmy do lekarza przy dworcu. Ten bez wahania stwierdził, że dziecko nie żyje. Tacie udało się znaleźć gdzieś siekierę, wykopaliśmy nieco zamarzniętej ziemi i pochowaliśmy to dziecko. Po wojnie chodziliśmy na ten grób i zapalaliśmy tam świeczkę. Ale później te okolice remontowano, drzewo, pod którym pogrzebaliśmy zwłoki, wycięto. Takie były przerażające realia życia we Wrocławiu pod koniec wojny…

Można powiedzieć, że wojnę udało się Pani rodzinie przeżyć stosunkowo spokojnie.
Tak, ale za to podczas oblężenia doznaliśmy wielu okrucieństw wojennej zawieruchy. Okazało się, że Plac Grunwaldzki Niemcy chcieli przebudować na lotnisko. Tam zbierali przymusowych robotników do pracy. Była to wtedy piękna dzielnica Wrocławia, zamieszkana głównie przez inteligentów, zwłaszcza lekarzy z pobliskich szpitali. Wszyscy prócz mojego ojca trafiliśmy tam do pracy. Tam przeżyliśmy horror.

Dlaczego nie było z Państwem ojca?
Po ogłoszeniu Wrocławia twierdzą ojciec uznał, że zamurujemy się w piwnicy w kamienicy przy obecnej ul. Szczęśliwej 64. To był średnio rozsądny pomysł. W tym bloku mieszkała Niemka, wdowa po żołnierzu, który zginął na froncie wschodnim. Ona zamieszkała z nami, a wraz z nią dwójka jej małych dzieci – synek i córeczka. W tej piwnicy spędziliśmy jakiś czas. Niemcy zaś ogłosili, że wszyscy, którzy są na linii frontu, mają opuścić miasto. Przez dwa tygodnie żyliśmy jak przysłowiowe myszy pod miotłą. Mieliśmy do jedzenia tylko marcepan i różne ciastka, a do picia wino. Taki posiłek może być dobry na jeden dzień, ale zapewniam, że na dłuższą metę słodycze potrafią solidnie zbrzydnąć (śmiech). Ojciec miał taki lufcik w murze, przez który obserwował sytuację na podwórzu. Miał też kawałek białego płótna na kijku. To miał być znak dla rosyjskich żołnierzy, że się poddajemy. No i pewnego dnia ojciec krzyknął: „Rosjanie są na podwórku, wystawiamy flagę”.

Ale skoro zamiast upragnionej wolności trafiliście do robót przymusowych na Placu Grunwaldzkim, to raczej nie byli żołnierze radzieccy.
Okazało się, że to nie była Armia Czerwona, tylko żołnierze niemieccy, którzy mieli identyczne jak Rosjanie czapki zimowe. Było wtedy bardzo zimno, panował siarczysty mróz i te feralne czapki zmyliły mojego ojca. Pech chciał, że ogłosiliśmy „poddanie” tuż przed tymczasowym sztabem gestapo. Niemcy, gdy zobaczyli naszą białą flagę, wpadli w szał i szybko znaleźli drogę do piwnicy, w której się ukrywaliśmy. Znaleźli nas i chcieli natychmiast rozstrzelać. Znów mieliśmy szczęście, bo postawili nad przed sądem wojennym. Ale i tak skazano nas na śmierć. Nasza niemiecka towarzyszka niedoli padła przez gestapowcami na kolana i błagała, żeby nas oszczędzili, że jej mąż zginął na wojnie. Ci się zlitowali i orzekli, że rozstrzelany zostanie tylko mój ojciec. Natychmiast doskoczył do niego żołnierz, zabrał za róg i zastrzelił. Przynajmniej tak wtedy myśleliśmy. Byliśmy święcie przekonani, że ojciec nie żyje, bo widzieliśmy, jak żołnierz strzela.

To musiał być dla Państwa szok. Wyzwolenie wydawało się być na wyciągnięcie ręki, a tu nagle ginie ojciec…
Na szczęście historia i ślepy los znów okazał się dla nas łaskawy. Po gruzach Krzyków ten żołnierz, który miał być zabójca mojego ojca, przeprowadził nas w okolice Placu Grunwaldzkiego.  Przy dzisiejszym kościele św. Wojciecha zatrzymał się i dał nam kartkę z informacją, że ojciec żyje. Oczywiście, nie uwierzyliśmy w to. Prosił nas też w tym liście, byśmy po wojnie skontaktowali się z jego rodziną w Niemczech i opowiedzieli, że zachował się godnie. Po wojnie rodzice szukali żony tego żołnierza w Monachium. Okazało się jednak, że ta kobieta zginęła w nalocie bombowym na miasto pod koniec wojny.

Co robiliście Państwo w okolicach Placu Grunwaldzkiego?
Usuwaliśmy tam gruz ze zniszczonych podczas bombardowań domów. Obcokrajowcy (głównie Polacy) tam pracujący mieli zakaz uciekania podczas nalotów. Musieliśmy ukrywać się przed bombami w gruzach. Mieszkaliśmy w piwnicy z jednej z kamienic na Zalesiu. Wracaliśmy tam za dnia na posiłek. Pewnego dnia szłam na obiad dzisiejszą ulicą Parkową. Tam przy krzaku leżał starszy pan, Niemiec i krzyknął do mnie: „Połóż się koło mnie, nadlatują samoloty, będzie bombardowanie”. Położyłam się, on złapał mnie za rękę i przeleżałam tak pół godziny. Gdy chciałam wstać, ten mężczyzna nadal mocno mnie trzymał i nie mogłam się wyrwać. Poprosiłam o pomoc przechodzącą kobietę. Ona zaś, przerażona, odparła: „On już nie żyje!”. Tego mężczyznę zabiły szrapnele, plecy miał całe rozszarpane przez odłamki. Ale uratował mi życie… Do dziś, gdy ktoś złapie mnie mocniej za dłoń, wracają do mnie wspomnienia tamtej tragedii.

Wspomniała Pani, że niemiecki żołnierz ponoć oszczędził jej ojca. Czy udało się Pani rodzinie go odnaleźć?
Niemcowi trudno było zaufać. To było nie do pomyślenia. Ale okazało się, że mówił prawdę. 28 kwietnia 1945 roku przypadkiem zobaczyliśmy ojca na Moście Szczytnickim. Okazało się, że po domniemanej egzekucji ojciec uciekł z Wrocławia i przedarł się do mojej babci, do Śmigla. Codziennie obserwowali ze strychu łunę płonącego miasta, tak dramatycznie wyglądał Wrocław. Ojciec uznał, że to dla niego za wiele i wrócił do miasta. Znów przedarł się przez front. Na swojej drodze, w pobliżu Placu Grunwaldzkiego, spotkał Rosjanina i zapytał, czy nie widział pracującej tu blondynki z dziećmi. Rosyjski robotnik odpowiedział, że jest tu taka. Ojciec przesiedział całą noc pod Mostem Szczytnickim, by na drugi dzień szukać nas w okolicy placu robót. I nas znalazł. Mama aż zemdlała z wrażenia. Ojciec przyłączył się do nas i razem mieszkaliśmy w tej piwnicy na Zalesiu. Dostał Arbeitskartę (kartę pracy – przyp. ŁM), bez której nie mógł legalnie poruszać się po mieście i za jej brak mógł natychmiast zostać rozstrzelany. Do końca wojny zostaliśmy już razem.

Niesamowita historia...
A to jeszcze nie wszystko.  Gdy ojciec przebywał w Śmiglu, babcia dała mu pierścionek, który na początku wojny mama dała niemieckiemu żołnierzowi w zamian za informację, że mój ojciec żyje.  Okazało się, że gdy Niemcy opuszczali ówczesny Kraj Warty, ten żołnierz jakimś cudem dowiedział się, że babcia mieszka właśnie w Śmiglu. Przyjechał tam i oddał ten pierścionek. Teraz jest on rodzinną relikwią, trzymam go na prezent dla mojej wnuczki.

Co sprawiło, że Pani rodzina – pochodząca przecież z Wielkopolski – po wojnie nie wróciła w rodzinne strony, tylko zdecydowała się zostać we Wrocławiu? Z tym miastem wiązało się przecież wiele przykrych dla Państwa doświadczeń.
Po wojnie rodzice faktycznie chcieli wyjechać z Wrocławia. To miasto źle im się kojarzyło, wiele tu wycierpieli. Ale ja z bratem sprzeciwiliśmy się (śmiech). Poza tym nasze dwa domy w Poznaniu zostały zniszczone, a do mieszkania w Kościanie wprowadzili się inni lokatorzy. Tłumaczyliśmy, że nie po to walczyliśmy o wolny Wrocław, by teraz z niego wyjeżdżać. I zostaliśmy. Trafiliśmy do gimnazjum przy dzisiejszej ul. Poniatowskiego, tato zaczął pracę w szpitalu wojewódzkim. Mama niestety zmarła kilka lat po wojnie. Po tylu przeżyciach i okropieństwach trudno było jej żyć dalej. Zdałam maturę, później rozpoczęłam studia na historii sztuki, wreszcie trafiłam do Ratusza. Już podczas wojny mówiłam wszystkim: „Ratuszu, nie daj się zburzyć, bo ja kiedyś będę u ciebie pracować” (śmiech).

Jak wyglądało życie w pogruchotanych wojną mieście?
Cieszyliśmy się tak bardzo, że Wrocław – mimo koszmarnych zniszczeń – jest polski, że jest nasz. Niemcy, którzy zastali w mieście koniec wojny, bali się dalej tu mieszkań i wracali do kraju. Napływali za to mieszkańcy z innych rejonów Polski, głównie z dawnych Kresów Wschodnich. Ale mimo tego, że wojna się skończyła, w mieście nadal działy się okropieństwa. Sporo problemów sprawiali stacjonujący tutaj żołnierze Armii Czerwonej. Na pierwszej linii frontu służyli głównie bandyci. Przez prawie miesiąc mieszkaliśmy w piwnicy na Zalesiu głęboko ukryci. Radzieccy żołnierze nocami grasowali i gwałcili kobiety, to było straszne. Ojciec zastawił wejście do piwnicy znalezionymi gdzieś szafami i czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Ale muszę przyznać, że żyło tu wtedy mnóstwo wspaniałych ludzi. Każdy sobie pomagał, wymieniano się jedzeniem, pomagało szukać lekarzy i lekarstw, gdy ktoś zachorował. Wszyscy się cieszyli z tego, że wojna się skończyła, nikt nikomu nie chciał zrobić krzywdy. Było wspaniale! Dziś Polacy to już zupełnie inny naród, żyjemy też w zupełnie innym świecie…

Czy wojenne przeżycia wracały jeszcze do Pani w „nowym”, powojennym życiu?
Takie wspomnienia zostają w człowieku na zawsze. Ale raz zdarzyła się sytuacja szczególna. Na przełomie lat 70.i 80., gdy pracowałam w Ratuszu jako urzędniczka, zadzwonił do mnie ówczesny wojewoda wrocławski. Polecił, bym się przygotowała, bo wdowa po burmistrzu Spielhagenie chce zobaczyć miejsce, w którym zginął jej mąż. Spielhagen w styczniu 1945 roku sprzeciwił się decyzji o uczynieniu Wrocławia twierdzą i został skazany na śmierć przez nazistów. Wyrok natychmiast wykonano. Wdowa po nim przyjechała do Wrocławia z córką, wnuczką i zięciem. Przywitałyśmy się, a później poprosiła, czy może zobaczyć pokój, w którym wydano na jej męża. Okazało się, że to ten sam gabinet, w którym wtedy urzędowałam. Opowiedziała mi, że ciało jej zabitego męża wrzucono do Odry. Poprosiła też, że chciałaby spędzić trochę czasu w tym pokoju sama. Siedziała w nim trzy godziny, później napiłyśmy się kawy. Była zmieniona na twarzy, widocznie wspominała męża i całe życie. Dowiedziałam się później, że pani Spielhagen zmarła wkrótce po wizycie w Ratuszu. 

Dr Dybczyński - my hero

Gmach główny Uniwersytetu Wrocławskiego widziany nocą
(fot. MarcinM93/Wikipedia).
Dr Andrzej Dybczyński z Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego wysadził w powietrze święty spokój władz, pracowników i studentów uczelni. Lepiej późno niż wcale. 

W sobotnio-niedzielnym wydaniu wrocławskiej "Gazety Wyborczej" ukazał się tekst dr. Dybczyńskiego "Jestem baronem. Nie chcę dłużej żyć w średniowieczu". To kilkustronicowy akt oskarżenia wobec gnuśności, kumoterstwa, nepotyzmu i skostniałej biurokracji, które zdaniem Dybczyńskiego zżerają Uniwersytet od środka. Całego tekstu nie będę tu streszczał, zainteresowani znajdą go w linku, artykuł obiegł też Internet losem błyskawicy, pojawiły się już grupy wspierające dr. Dybczyńskiego na Facebooku. Słowem, akt oskarżenia wrocławskiej uczelni jest na wyciągnięcie ręki. 

Jestem absolwentem dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim (powiedzmy, że niepełnym, bo zdobyłem licencjat, ale pracę magisterską nadal przygotowuję). Przez pięć lat studiów często miewałem wrażenie, że studia są fikcją. Niewiele zajęć praktycznych, za to sporo teoretycznych. Zajęcia z cieszącym się renomą w świecie prof. Fleischerem, które zaliczałem - wraz z grupą - montując makietę domku japońskiego na uczelnianym korytarzu. Czym to się różni od zajęć z techniki w podstawówkach - nie wiem. Ale znany profesor kazał, więc co maluczkim po dociekaniu sensu.

Wracając do przebiegu studiów - pamiętam powtarzające się co pół roku dramatycznie długie kolejki do dzienakatu, by zdać indeks po sesji. Pamiętam zajęcia w pracowni radiowej, na których mieliśmy nauczyć się obsługi konsolety radiowej, a było nas tylu w grupie, że mogliśmy co najwyżej poklikać w poszczególne przyciski dla zabawy. Długo by wspominać... Wtedy te absurdalne historie zrzucałem na karb złej organizacji mojej jednostki naukowej, a także ekscentrycznego podejścia wykładowcy do obowiązków. Ale tekst dr. Dybczyńskiego pokazuje, że tak naprawdę były to efekty strukturalnej niemocy Uniwersytetu. 

Nie wiem, jak było na innych wydziałach i instytutach Uniwersytetu. Nie wiem tym bardziej, jak to wygląda obecnie, bo studia skończyłem dwa lata temu. Zakładam jednak, że do żadnej rewolucji nie doszło, co tłumaczy m.in. tak dramatyczną wymowę tekstu dr. Dybczyńskiego. Czy ta akcja w stylu Sancho Pansy może cokolwiek zmienić? Oby. Ale cudów nie ma. Choćby uczelnie wyższe zreformować do szpiku w duchu prywatyzacji, choćby zagonić naukowców do roli science workerów - to nic nie da. Jeśli nie odrodzi się idea universitas, jeśli uczelnie i naukowcy nie uwierzą na nowo w sens pracy naukowej dla dobra wyższego, a owoce ich wysiłków powinny służyć wszystkim, a nie tylko zyskom prywatnych sponsorów - wtedy takie teksty, jak ten dr. Dybczyńskiego będzie można wieszać na ścianach pod napisem: "Napisane przez naiwnych idealistów'. Ale dobrze, że ktoś odważył się poruszyć tę skamielinę. Trochę świeżego powietrza dobrze jej zrobi. 


sobota, 29 stycznia 2011

Raj Patel - "Wartość niczego", Joseph Heath i Andrew Potter - "Bunt na sprzedaż"

Warszawskie wydawnictwo Muza od wielu już lat wydaje m.in. znakomitą serię "Spektrum". I to w jej właśnie ramach ukazały się dwie doskonałe książki o współczesnej demokracji, kapitalizmie i społeczeństwie. 

Pierwszą z nich jest "Wartość niczego" autorstwa Raja Patela. Wydawca przedstawia tę książkę tak: 

"Książka jest analizą mechanizmów, które doprowadziły do krachu kapitalistycznych rynków, na skutek którego ucierpiały miliony. Punktem wyjścia dla autora jest moment, w którym Alan Greenspan przyznał się do błędu, co więcej stwierdził, że filozofia, w myśl której przez wiele lat kształtował politykę gospodarczą Ameryki, okazała się wadliwa. Patel zauważa, że źródła klęski wolnego rynku leżą w samych założeniach jego funkcjonowania, czyli w tezie, iż człowiek dąży przede wszystkim do pozyskania jak najwięcej dóbr jak najmniejszym kosztem. Badania antropologiczne zaś dowodzą, że człowiekowi nie chodzi wyłącznie o dobra materialne, ale o utrzymanie równowagi między ludźmi. Równowagę - z tej perspektywy - zakłóca pieniądz, który podporządkowuje sobie cały świat w myśl zasady, że wszystko ma swoją cenę i powoduje, że ludzie mając do czynienia z walutą stają się bardziej skąpi i nieskłonni do współpracy.

Krytyka autora dotyczy również demokracji: ludzie - zamiast brać udział w bezpośrednim sprawowaniu władzy - uczą się unikać odpowiedzialności. Demokracja nie naprawiła krzywd, jakie zadał ludziom feudalizm, a jedynie podporządkowała całe społeczeństwa prawom rynku, które funkcjonują na zasadzie eksploatacji dóbr bez względu na skutki uboczne. Autor podaje pozytywne przykłady organizacji, które działając osiągają dobrobyt bez niszczenia środowiska i wywłaszczania biedoty."

Literaturę o podobnej tematyce czytam od dawna. Ale praca Raja Patela jest wyjątkowo świeża, syntetyczna, a zarazem bardzo przystępnie napisana. W dobie kryzysu ekonomicznego, w dobie narastających problemów ekologicznych i ogólnego nastroju fin de siecle książka Patela jest jak łyk świeżej, źródlanej wody. Pokazuje, dlaczego współczesna rzeczywistość jest fatalnie skonstruowana, a ludzie zaprzęgnięci do rywalizacji w imię mitu homo oeconomicusa. 

Drugą świetną pracą, którą Muza opublikowała w ramach serii "Spektrum", jest książka "Bunt na sprzedaż", napisana przez Josepha Heath'a i Andrew Pottera:
Ten niejednoznaczny tytuł tak naprawdę powinien być odczytany jako "oszustwo podające się za bunt". Dwaj młodzi kanadyjscy uczeni, publicyści i filozofowie, sami kiedyś uczestniczący w alterglobalistycznych akcjach, w tej książce stwierdzają, że tak naprawdę "antykonsumpcyjne" z założenia produkty wcale nie podważają konsumpcjonizmu, a przeciwnie, wzmacniają go. Zdroworozsądkowymi argumentami obalają różne "świętości" kontrkultury, polemizują z niektórymi tezami Naomi Klein, Michaela Moore'a czy Herberta Marcusego. Rozprawiają się ze zwolennikami zdrowej żywności, "etycznego marketingu", duchowości Wschodu, medycyny alternatywnej, często w przewrotny i dowcipny sposób obnażając ich pozerstwo. Należy jednak zaznaczyć, że autorzy nie są wrogami antykonsumpcjonizmu, kontrkultury, antykapitalizmu, zwracają tylko uwagę na fakt, że blisko pół wieku działalności krytyków kapitalizmu nie przyniosło wymiernych rezultatów."

To książki doskonałe dla wszystkich zainteresowanych współczesnością i zachodzącymi na świecie  procesami. Pozwalają wiele zrozumieć i odrzeć z fałszu tezy propagowane przez mainstreamowe media. Naprawdę warto. 

wtorek, 25 stycznia 2011

Wojciech Tochman, "Dzisiaj narysujemy śmierć"


“Dzisiaj narysujemy śmierć”, reportaż o szale ludobójstwa w Rwandzie w 1994 r., to najbardziej dobitna, bezwzględnie szczera i dosadna książka w dorobku pisarza.

Wojciech Tochman
to w polskim reportażu uznana firma. Jego “Schodów się nie pali”, “Jakbyś kamień jadła”, “Córeńka” czy “Wściekły pies” to już pozycje klasyczne w zbiorze rodzimego reportażu lat XX. Cechą, która łączy poszczególne prace Tochmana, jest brutalny realizm, nie pozwalający czytelnikowi przejść obok lektury. Ale “Dzisiaj narysujemy śmierć”, reportaż o szale ludobójstwa w Rwandzie w 1994 r., to bez wątpienia najbardziej dobitna, bezwzględnie szczera i dosadna książka w dorobku pisarza. 

Po dramacie Holokaustu cały cywilizowany świat zastygł w bólu. Przez lata wielu uczonych, polityków, ale też zwykłych ludzi, zastanawiało się, jak zapobiec podobnym dramatom w przyszłości. Rozważano, jak podźwignąć się po tej klęsce humanizmu i jak odbudować wiarę w człowieczeństwo. Wszyscy mówili “nigdy więcej”. Niestety, stało się inaczej. Wiemy o mordzie w Srebrenicy, wiemy o czystkach etnicznych podczas wojny w Kosowie. Wiemy tez o rzezi Tutsi dokonanej przez Hutu w Rwandzie. Wojciech Tochman wprowadza czytelnika w dramat tego afrykańskiego kraju. Przytacza relacje ocalałych z rzezi. Bezlitośnie opisuje mordy, na kartach jego książki trup ściele się gęsto. Nie ma tu alibi, nie ma tabu. Jest tylko rzeczywistość naznaczona śmiercią, orgią zabijania. Zabrzmi to brutalnie, ale lektura książki Tochmana przypomina upiorny spacer po ulicach tonących w rozkładających się zwłokach. 


Gdzie w tym wszystkim jest autor książki? Jest narratorem, przewodnikiem, ale też sędzią. Nie chowa się za zasłoną reporterskiego dystansu. Co rusz uderza czytelnika kolejnymi, coraz bardziej brutalnymi faktami. Oddaje głos ocalonym, ale też ofiarom, pozwalając im mówić o wszystkim, o każdym - nawet najbardziej bolesnym - wspomnieniu. 

“Dzisiaj narysujemy śmierć” to nagi, naturalistyczny portret rzezi, któremu przyglądamy się, słysząc szelest opadającej maczety i krzyki brutalnie gwałconych, mordowanych Tutsi. To hołd oddany przez Tochmana ofiarom tej nieludzkiej zbrodni. Od rwandyjskiej rzezi minęło blisko siedemnaście lat. Ale nie ma jej w publicznej świadomości. Być może dlatego, że w Europie przywykliśmy do dostatniego, wygodnego życia. Takie dramaty nie pasują do rzeczywistości snu. I można zaryzykowac tezę, że wielu Amerykanów, Francuzów, Niemców czy Polaków nie słyszało pewnie o ludobójstwie w Rwandzie. Ci zaś, którzy dowiedzieli się o tym dramacie, gotowi pewnie zbyć go wzruszeniem ramion. Ot, codzienność dalekiego afrykańskiego kraju. Dzicz i zbrodnia, bez powodu. Oni przecież tak mają. 

Ale swą do bólu szczerą, naturalistyczną opowieścią Wojciech Tochman wytrąca z tego błogiego snu. Bo i nasze, europejskie sumienia są obciążone tym dramatem. Gdyby nie rządy najpierw Niemców, a później Belgów, nikt w Ruandzie nie przejąłby się kwestią rasy, ba - nie poświęciłby pewnie jej uwagi choćby przez maleńką sekundę. A jednak. I w ten właśnie sposób zostało zasiane ziarno przyszłych, upiornych żniw. Byli też europejscy świadkowie rwandyjskiej tragedii, którzy odwrócili głowy. Tochman wspomina w książce o polskich misjonarzach, którzy nie znaleźli powodu (Chęci? Odwagi?), by stanąć w obronie Tutsi. Mało tego - autor opisuje, że po wszystkim mieli czelność snuć teorię, jakoby ludobójstwo w Rwandzie było aktem zaplanowanym przez kraje Zachodu, która miała zmniejszyć przyrost demograficzny kraju! 

Ten brutalna, szczera do bólu reporterska postawa Wojciecha Tochmana ma dla książki istotne znaczenie. Bo autor nie tylko opowiada. On też osądza, wprost wskazuje winnych. Ale nie chwyta się jednak taniego populizmu. Oddaje głos tym, którzy w tej opowieści powinni zabrzmieć najgłośniej. Wyciąga ich z ciszy zapomnienia, pozwalając podzielić się bólem i cierpieniem. 

Decydując się na “Dzisiaj narysujemy śmierć”, Wojciech Tochman wziął na swoje barki temat arcytrudny. Skala dramatu, który postanowił opisać, jest szalenie ciężka. Z tej próby zarówno reporterskiego kunsztu, jak i własnej ludzkiej odporności, autor wyszedł obronną ręką. Stworzył reportaż oskarżycielski, ale nie populistyczny. Brutalny, ale nie tabloidowo żenujący. Naturalistyczny, ale pozbawiony popkulturowej banalizacji śmierci. Także w warstwie językowej swojej książki reporter pokazał najwyższą klasę. W trakcie lektury czytelnik ma wrażenie, że każde słowo i każde zdanie jest dokładnie w tym miejscu, w którym powinno się znaleźć. Tu nie ma przypadkowości. 

Tom “Dzisiaj narysujemy śmierć” nie jest “zwykłym” reportażem. To umiejętnie nanizane owoce reporterskiej pracy, z których autor utkał przejmującą narrację, zachowując godność ofiar, ale też uczciwie oddając rzeczywistość kraju, którego społeczeństwo przerąbano - dosłownie - maczetą na pół. Niewielu podołałoby tak trudnemu tematowi, nie popadając przy tym w sztuczny patos czy niepotrzebną egzaltację. Wojciechowi Tochmanowi udało się doskonale.  

Wojciech Tochman, “Dzisiaj narysujemy śmierć”, Wydawnctwo Czarne, Wołowiec 2010.

wtorek, 11 stycznia 2011

Gorzkie prawdy Jana Tomasza Grossa

Jeszcze w głębokich kazamatach redakcji wydawnictwa Znak jest nowa książka prof. Jana Tomasza Grossa "Złote żniwa", a już - jak Polska długa i szeroka - szerzą się protesty. 

Prof. Gross ma w Polsce kiepską prasę. Zapracował na nią swoimi książkami. Pierwszą, która która zapewniła mu łatkę etatowego wroga polskości i Narodu Polskiego (oba słowa obowiązkowo z dużej litery, zgodnie z manierą narodowych fanatyków), byli "Sąsiedzi", opisujący masowy wojenny mord Polaków na Żydach w Jedwabnem. Drugie kontrowersyjne dzieło prof. Grossa to zaś "Strach" (którego okładka ilustruje ten post), w którym autor analizował szalejący chwilami powojenny polski antysemityzm. Teraz przyszedł czas na "Złote żniwa".

W tej pracy prof. Gross opisuje, jak to Polacy bogacili się na mieniu pomordowanych Żydów, m.in. przekopując miejsca masowych mordów w poszukiwaniu złotych zębów czy innych kosztowności. 

Książka na razie jest na etapie pracy redakcyjnej. Ale już słychać krzyki, że Gross znów szkaluje bohaterskich Polaków, ten cudowny naród, który na potęgę stawał w obronie Żydów podczas  II Wojny Światowej. Znaleźli się i tacy, który założyli antygrossową grupę na Facebooku, gdzie domagają się od Znaku wycofania publikacji. Są też i tacy, którzy atakują system mailowy wydawnictwa, blokując skrzynki pocztowe jego pracowników, chcąc w ten sposób paraliżować jego pracę. Nie ma to jak elegancja i walka na argumenty. Ale zostawmy krzykaczy, szkoda miejsca i czasu, by ich promować. 

Nie ma jeszcze "Złotych żniw", a gdy wreszcie się ukażą - trzeba będzie się zmierzyć z opisami prof. Grossa. Na wojnie, jak to na wojnie - podłość wychodziła na każdym kroku. Bywali bohaterowie, ale zdarzali się też zwykli, pospolici bandyci i cmentarne hieny. Wiele na ten temat można przeczytać choćby w wywiadzie-rzece z ks. Stanisławem Musiałem 

Póki książki nie ma na rynku, debata o niej przypomina mieszanie herbaty bez cukru z wiarą, że od miętolenia łyżką stanie się słodsza. A wszystkim rozpalonym głowom, natchnionym narodowym katolikom i obrońcom rzekomej prawdy narodowej dedykuję piosenkę Strachów na Lachy "Ten wiatrak, ta łąka" z ostatniej płyty "Dodekafonia". Krzysztof Grabaż Grabowski napisał ją pod wpływem - wstrząsającej dla niego - lektury właśnie "Sąsiadów". Warto wsłuchać się w tekst, by zrozumieć, z jak dramatyczną problematyką prof. Gross próbuje nas skonfrontować. I to uczciwie, bez zasłaniania się rzekomym dobrem narodu i obroną rzekomo zagrożonej polskości.