czwartek, 28 lutego 2013

Jak odzyskać mojo?

Wiecie, czym jest "mojo"? To coś takiego, co obrazowo można porównać do Waszego nastroju w poniedziałkowy poranek i piątkowy wieczór. I coś, za czym gonią największe korporacje technologiczne świata.

Gdy za sterami Google (na punkcie którego mam lekkiego fioła, a o czym moi znajomi wiedzą aż za dobrze) stał Eric Schmidt, firma wyrosła do gigantycznych rozmiarów. Tworzyła świetne, bardzo funkcjonalne produkty webowe, jak Gmail, Google Docs, świetny kalendarz on-line i wiele, wiele innych. Te narzędzia powstały w oparciu o założenie, że mają być dla użytkownika maksymalnie proste, a jednocześnie wnosić dużo wartości dodanej. Słowem, miały spełniać to, co jest jednym z kanonicznych warunków tworzenia innowacyjnego produktu, czyli dawać użytkownikom coś, z czym wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Dla przykładu, dokumenty Google to świetne narzędzie, umożliwiające pracę on-line w czasie rzeczywistym. Tworzymy, piszemy tekst czy rachujemy coś w arkuszu kalkulacyjnym, Janek, Ania i Tomek widzą, co robimy i mogą na bieżąco komentować, edytować... Magia, nieprawdaż?

Na swojej drodze ku szczytom Google jednak nieco zardzewiał. Owszem, kreatywnością i innowacyjnością firma ciągle potrafiła rzucić na kolana w zachwycie miliony internautów na całym świecie. Tyle, że wszystko trąciło jakąś taką poprawnością. Brakowało w tym iskry szaleństwa, brakowało wspomnianego na początku "mojo". To wrażenie wzmacniały spektakularne porażki koncernu z Mountain View, by wymienić np. Google Buzz (kompletnie przestrzelony projekt społecznościowy, nie wiedzieć czemu wpakowany do... poczty e-mail). Google potknął się też na projekcie Wave, który był tak innowacyjny i rewolucyjny, że nikt nie wiedział, o co w nim chodzi i jak go używać. Efekt? W mediach coraz częściej pytano: co się dzieje z Google? Czy firma jest w stanie odzyskać swoją magię?

Firma wreszcie zareagowała. W 2011 r. Erica Schmidta na fotelu CEO Google'a zastąpił Larry Page, jeden z jej założycieli. I szybko zabrał się do roboty. Jak Page odświeżał kulturę korporacyjną, wiedzą tylko pracownicy Google'a. Opinia publiczna odkrywała natomiast efekty porządków Larry'ego Page'a, słysząc o kolejnych nowych projektach i wdrażanych usługach. Page kompletnie odświeżył design produktów Google, czyniąc go nowocześniejszym i bardziej przyjaznym dla użytkownika. A później, po wprowadzeniu społecznościowego Google+ i nowego, spójnego regulaminu dla wszystkich usług, zunifikował je, dając każdemu użytkownikowi do rąk jedną, zgraną w poszczególnych elementach, paczkę z narzędziami do pracy i zabawy.

Firma mocno weszła też na rynek urządzeń mobilnych, sprzedając własne, bardzo zaawansowane smartfony i tablety pod marką Nexus, o której dziś mówi się, że może godnie konkurować z produktami Apple: iPhone'm oraz iPadem. Bardzo ciekawym krokiem był też rebranding sklepu z aplikacjami - z Android Market na Google Play. W ten sposób, każdy posiadacz sprzętu pracującego na rozwijanym w imponującym tempie systemie Android buszując w poszukiwaniu gier czy narzędzi biurowych od razu wiedział, że jest w rękach Google'a. A symbolicznym podsumowaniem drogi, którą przeszedł Google pod wodzą Larry'ego Page'a, jest projekt Google Glasses. To szalenie innowacyjne urządzenie najpewniej wywoła prawdziwą rewolucję technologiczną i przeniesie poszukiwanie informacji czy w ogóle korzystanie z zasobów sieci (z akcentem na produkty Google, rzecz jasna) w kompletnie inny, dotychczas niewyobrażalny wymiar. Efekt? Dziś, gdy ktoś pomyśli "firma innowacyjna", idę o zakład, że do głowy przyjdzie mu Google - firma, która zaledwie kilka lat temu została uznana za wypaloną, lub co najmniej zagubioną i bez tego nowatorskiego ducha.

Po co ten przydługi wywód o historii upadku i wzlotu Google'a? Jako dowód, że można. Od jakiegoś czasu zastanawiam się, na ile mojo można odzyskać także na poziomie osobistej motywacji czy wyznaczania sobie celów. Taką myśl zasiadł we mnie wrocławski coach Adam Fiącek (na marginesie - facet jest niesamowity! Będziecie szukali coacha? Zaproście Adama do współpracy, bo jest niesamowity). Podczas zajęć pozornie niezwiązanych z poszukiwaniem utraconego mojo, Adam otworzył mi głowę na coś, co nazwał obrazowo strefą ssaczego komfortu.

W czym rzecz? Otóż, jesteśmy przez naturę skonstruowani tak, że nie wychylamy naszego kupra bez potrzeby. Na ogół zadowalamy się pewnym błogostanem i komfortem, który udało nam się wypracować. Ma to swoje atuty, ale też jedną dużą wadę. Bo gdy uznamy, że ten komfort jest de facto złotą klatką, może nam zabraknąć czasu, możliwości lub właśnie motywacji, by to zmienić. To zaś może wygenerować niepotrzebną frustrację, za którą pójdą działania zupełnie chaotyczne. I, co gorsza, mogące skrzywdzić kogoś bliskiego, np. żonę lub męża. Takich scenariuszy świat się już naoglądał od cholery, gdy nękany kryzysem wieku średniego mąż postanawia zostać podróżnikiem, by odnaleźć siebie. Żona, dzieci? Poradzą sobie, najważniejsze jest moje "ja" i zakorzeniona głęboko myśl, że coś w życiu tracę i za wszelką cenę to odnajdę.

Potwierdzenie tego, o czym mówił Adam Fiącek, znalazłem w wywiadzie z Jackiem Walkiewiczem, który ukazał się w NaTemat.pl. Wykład tego przedsiębiorcy robi furorę w internecie, na YouTube obejrzało go już prawie 10 tys. ludzi (co, tak na marginesie, bardzo cieszy: sporo mamy w Polsce ludzi siebie śwadomych i szukających inspiracji). Co gorsza, jest to potwierdzenie dość upiorne, bo w taki stan gnuśności wpadają już nawet ludzie przed trzydziestką. Jak mówi Walkiewicz:

- Dostałem dużo e-maili od młodych ludzi, którzy piszą, że już osiągnęli w życiu więcej niż ich rodzice i… stanęli w miejscu. Nie wiedzą, co robić dalej. Trzeba sobie zdać sprawę, że droga do stabilizacji to droga donikąd, ona w gruncie rzeczy jest pusta. Stabilizacja jest ulotna. Prędzej czy później coś nas z niej wyrzuca: albo osobiste problemy, albo zdrowotne, albo nawet zawodowe. Bo kiedy już wejdziemy na upragniony szczyt, co wtedy? Czy będzie chciało nam się zejść i wejść na kolejny
?

Ten osobisty wpis, inspirowany ideami Adama Fiącka i Jacka Walkiewicza, powstał nie tylko po to, by dać Wam do myślenia. To także efekt moich osobistych przemyśleń. Bo stabilizacja faktycznie może prowadzić do pewnej gnuśności. I obniżenia, nawet nieświadomie, wieszanej sobie poprzeczki. Gdy dla kogoś dzień pracy kończy się - dajmy na to - o godz. 19, Ty o tej porze czytasz książkę (w najlepszym wypadku) lub oglądasz głupawy serial w telewizji. Bez wymagania od siebie więcej, bez uczenia się, bez szukania nowych szans rozwoju.

Oczywiście, wiem, że człowiek to nie chart wyścigowy i ciągła walka o samorozwój potrafi równie skutecznie wypalić, jak życie w bańce komfortu. Ale nie ma dróg na skróty. Gdy Ty śpisz, ktoś inny zasuwa jak chomik w kółeczku. On kiedyś odpocznie, ale dzięki swojej ciężkiej pracy będzie to odpoczynek znacznie przyjemniejszy niż kogoś, kto swego czasu przespał swój moment i dziś musi drżeć, bo jego komfort wisi tak naprawdę na cienkim włosku. Bo kiedyś zapomniał dbać o swoje mojo i przysnął z myślą, że raz gdzieś się wdrapał, to już stamtąd nie spadnie. To błąd, co pokazuje jak na dłoni szkicowana przeze mnie wyżej historia Google. Ale jest pocieszenie. Bo skoro nawet tak duża i z racji rozmiaru średnio dynamiczna korporacja może złapać się za twarz i odnaleźć to, co przez lata stanowiło o jej sile, może to zrobić każda kobieta i każdy facet. Byle mieć świadomość siebie, własnych atutów i wad, a także realiów, w których przyszło nam żyć.

Na zakończenie, wykład Jacka Walkiewicza z konferencji TEDxWSB. Ten film wywołał furorę w polskim internecie. Gdy go obejrzycie, zrozumiecie na sto procent, dlaczego.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Strachy na Lachy, "To"

Są takie kapele, które się nie starzeją. A nawet jeśli, to z fantazją i godnością niczym emeryci z reklam funduszy emerytalnych szalejący pod palmami. Albo tak, jak Strachy na Lachy na nowej płycie zatytułowanej "!To!".

Kupując nową płytę Strachów na Lachy, miałem pewne obawy dotyczące tego, jakie nuty popłyną z tego krążka. Poprzedni album kapeli dowodzonej przez Krzysztofa Grabowskiego, zatytułowany "doDekafonia", okazał się prawdziwym hitem. I przez wielu słuchaczy został nazwany rockową płytą dekady w Polsce. Zmierzyć się z własnym sukcesem nie jest łatwo, za to powielić już ograne schematy można od ręki. Sam Grabaż przyznał w niedawnym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", że taką płytę, jak "doDekafonia", nagrywa się raz na dziesięć lat. I zespół, przygotowując nowy materiał, miał świadomość, że musi pójść nieco inną drogą, by nie odgrzać tego samego kotleta. I trzeba przyznać, że Strachom udało się ominąć tę rafę, a obawy okazały się jednak niepotrzebne. Bo moim zdaniem, "!To!" jest to!

Świeżo wydany krążek pochodzącej z Piły kapeli można porównać do bombonierki, w której każda czekoladka jest inna. Znajdziemy na nim piosenki o zupełnie różnym charakterze. Żeby się o tym przekonać, wystarczy odsłuchać tę płytę od końca. Album zamyka bowiem utwór pt. "Żeby z Tobą być", którego - przyznam szczerze - po Grabażu się nie spodziewałem. Bo to piosenka wesolutka, będąca jednocześnie romantycznym wyznaniem miłości i przywiązania. Zresztą, także wypuszczony kilka miesięcy temu kawałek "Mokotów" sugerował, że nowe dzieło Strachów będzie dość lekkie w odbiorze, odległe klimatycznie od "doDekafonii" i bliższe muzyce, którą zespół prezentował na swojej drugiej płycie "Piła Tango". Jest zresztą na płycie utwór "Dreadlock Queen", który tekstowo brzmi jak proste rozwinięcie kawałka "Co się stało z Magdą K.?" z tego krążka.

Na "!To!" znajdziemy też mocne, bardzo Grabażowe muzyczne krytyki pod adresem współczesnej Polski i kondycji rodaków. Grabaż wziął na celownik m.in. polską młodzież, której w dosadnych słowach zarzuca gnuśność i to, że jest co najmniej rozpieszczona. - Nie masz mi nic do powiedzenia, czy coś się w twojej głowie tli. Identyczne świeczki bez płomienia, siedzi pokolenie Pic. Może pora się obrazić? Jesteście gorsi niż wasi starzy - grzmi wokalista Strachów w piosence "Gorsi".

A po chwili, już w kawałku "I can't get no gratisfaction" wbija jeszcze kilka ostrych szpilek. Tym razem w polskiego chama, który grasuje w internecie i kopie po kostkach każdego, kto śmie się wyróżniać i de facto uważającego, że artyści należą do niego, podobnie jak efekty ich pracy - i to za darmo.

- Wszystko powinno być za darmo, książki, teatr i płyty. Bonus za solidarność, poniżej pasa chwyty są już w cenie, masz to w cenie - gorzko punktuje Grabaż.

Jeszcze mocniej jest w utworze "Bloody Poland". Gdy usłyszałem go po raz pierwszy, miałem wrażenie, że przez pomyłkę włączyłem którąś ze starszych płyt Pidżamy Porno. Jest mocno, jest gorzko, jest celnie. Dlaczego, tego nie zdradzę. Odpowiedzi można wysłuchać na końcu tekstu.

To nie jest druga "doDekafonia", ani kopia tego, czym Strachy przez wcześniejsze lata częstowały swoich fanów. "!To!" tekstowo jest mocno osadzona w tym, co pilska kapela już pokazała, ale muzycznie wydaje się być równie zagadkowa, jak sam tytuł albumu. Ot, taki słodko-gorzki, ciężko-lekki zestaw muzyczny, razem tworzący smaczną mieszankę. Z ze słodkim wyznaniem miłosnym ("Żeby z Tobą być"), ale też z utworem dość gorzko opowiadającym o przemijaniu i nieco fatalnej miłości ("Lecz nie zdarzył się cud, żar miłości nas uwierał. Niesłodki był ten miód, nieudany fart. Doszło do mnie to, coś we mnie się wydziera. Za stary jestem dziś na Courney Love..."). Taką, która smakuje nieźle po pierwszym kęsie, ale której głęboki smak docenimy jeszcze bardziej z każdym kolejnym wypróbowaniem. Za co kapeli Grabaża należy się duży ukłon. Bo nie poszła w kierunku, który odkryli na "doDekafonii". Muzycy znaleźli dla siebie nową drogę i choć słuchając "!To!" od razu rozpoznajemy, że to Strachy na Lachy, to bez poczucia, że to już gdzieś kiedyś grali, tylko odrobinę inaczej.

Na zakończenie, podrzucam najmocniejszy moim zdaniem kawałek z nowej płyty Strachów na Lachy. "Bloody Poland" może się podobać i pod względem mocy muzyki, i pod względem zaangażowanego społecznie, gorzkiego tekstu Grabaża.

Strachy na Lachy, "Bloody Poland":





czwartek, 7 lutego 2013

Michał Sadowski, "Rewolucja social media"

Nie jest łatwo recenzować książkę autora, o którym wiadomo, że jego pasją są sporty walki. A gdy wiemy, że tekst ukaże się w internecie, monitorowanym głęboko przez jego firmę, to już nie przelewki. Pióro drży przed postawieniem złego słowa... Ale odstawmy żarty na bok i przejdźmy do rzeczy. Bo “Rewolucja social media” Michała Sadowskiego to książka, obok której nie warto przejść obojętnie.

Jeden z najbardziej cenionych przeze mnie polskich publicystów, red. Edwin Bendyk z tygodnika "Polityka", napisał niedawno fascynujący tekst pt. "Wróżenie z danych". Materiał ten, by podsumować go w skrócie, opisuje jedną z najbardziej pożądanych współcześnie umiejętności, czyli analityczne i kreatywne podejście do przetwarzania ton informacji, w którym każdy z nas codziennie zanurza się po uszy. Jak twierdzi autor, to właśnie Informacja (z dużej litery, bo podkreślić rangę zjawiska) będzie dla XXI w. tym, czym dla poprzedniego stulecia i rozwoju światowej gospodarki była ropa naftowa.

Pompą, która nieustannie dolewa wody do tego oceanu informacji, jest internet. Dowód? - Od zarania dziejów do 2003 r. ludzkość wyprodukowała pięć eksabajtów danych. To bardzo dużo, a jednak oszałamia coś innego: dziś produkujemy tyle co dwa dni - uświadamia publicysta "Polityki".

Trzymając się porównania współczesnej rzeczywistości informacyjnej do oceanu można powiedzieć, że każdy z nas codziennie wyprawia się w podróż swoim małym statkiem po tej wielkiej wodzie. A gdyby nazwać każdego lajka na Facebooku czy wysłanego tweeta jednym ruchem wiosła, okazuje się, że to wiosłowanie idzie nam całkiem dobrze. Podkreśla to w "Rewolucji social media" Michał Sadowski, wskazując jednocześnie, jak potężnym agregatem informacji są media społecznościowe i niejako ustawiając sobie czytelnika przed dalszą lekturą książki:

- Z serwisów społecznościowych korzysta już ponad miliard ludzi na całym świecie. Co minutę na Facebooku pojawia się ponad 700 tys. nowych statusów i pół miliona komentarzy. W tym samym czasie na YouTube jest dodawanych 25 godzin nowych materiałów wideo, a na Twitterze 100 tys. wpisów.

Codziennie galaktyka cała informacji przelatuje nam nad głową. A wraz z nią sporo pytań. Jak się w tej rzeczywistości odnaleźć? Jak ją zrozumieć i wykorzystać narzędzia social media do własnych celów? I odwrotnie - czego nie robić, by społecznościówkami nie zrobić sobie krzywdy? Przecież nawet córka polskiego ministra finansów, kobieta wykształcona i bywała w świecie, strzeliła sobie wizerunkowego gola do własnej bramki właśnie przez Facebooka. Co więc ma powiedzieć szary zjadacz internetowego chleba? Rosnące znaczenie social mediów stawia też nowe pytania przed światem biznesu czy nauki. Czy w social media być, jeśli tak, to jak i co zrobić, żeby na tym zarobić, nie stosując jednocześnie marketingowej propagandy rodem z plakatów partii komunistycznej w Korei Północnej?

Szukając odpowiedzi na powyższe pytania, warto sięgnąć właśnie po "Rewolucję social media". Nie jest to być może książka przełomowa, ale też autor raczej nie miał takich aspiracji, by dokonać kopernikańskiego przewrotu w dziedzinie e-PR czy marketingu internetowego. Aspirować do pisania o mediach społecznościowych z planem, by coś przełomowego odkryć w teoriach, nie miałoby zresztą większego sensu. Bo ta sfera zmienia się praktycznie co dnia i w każdej chwili może się pojawić w sieci produkt czy usługa, która przeora świadomość zarówno internautów, jak też marketerów czy PR-owców.

Ot, przykład z ostatnich dni, czyli losy stworzonego przez załogę Twittera serwisu Vine. Ledwie zdążył zadebiutować, a już mówi się o nim, że będzie to odpowiednik Instagrama dla nagrań wideo - i to nie tylko dla indywidualnych użytkowników, ale też dla ekspertów czy agencji mediowych kreujących wizerunek marki czy promujących dane produkty. A za nowym produktem idą nowe case studies oraz potrzeba zmodyfikowania strategii marki w social media. Dlatego to, co dziś jest słuszną teorią, w obecnych realiach internetowych może być ważyć tyle, ile waży plik Worda czy Open Office'a, na którym tę strategię zapisano. Michał Sadowski tę rafę opłynął sprawnie i w "Rewolucji social media" przede wszystkim podjął się zadania, by obecny stan wiedzy o mediach społecznościowych uporządkować, podsumować i zebrać w spójne całości, przy okazji dostarczając praktycznych przykładów, jak można kreować komunikację na linii klient - marka oraz marka-klient.

Autor właśnie sferę komunikacji wskazuje jako sferę, gdzie obecnie toczy się brzemienna w skutkach rewolucja. Bo social media to przede wszystkim dialog, a smartfony czy tablety to narzędzia, które biernego konsumenta pozwalają szybko zmienić w świadomego prosumenta. Świadomego nie oznacza przy tym, że zawsze racjonalnego. Są marki, jak Nestle, które na własnej skórze przekonały się, jak głębokie rany na wizerunku marki może wyrządzić rozczarowanie jednego klienta. Czy słusznie, czy nie - to inna sprawa. Tyle, że ludziom zdarza się reagować histerycznie, a media społecznościowe są idealną agorą, by swoją histerią podzielić się z innymi użytkownikami, przy okazji przyprawiając PR-owców danej firmy o przedwczesne siwienie włosów. A firmy często są bezbronne wobec fali histerii, bo... nie wiedzą, że mówi się o nich w internecie. Gdy zaś już się dowiedzą, często mogą tylko dogaszać zgliszcza, bo szansę na realną walkę z wizerunkowym ogniem przespały w błogiej nieświadomości.

Tutaj pojawia się kolejna zaleta "Rewolucji social media", czyli bogaty rozdział o konieczności monitorowania wizerunku marki w internecie lub też, ujmując to w szerszej kategorii, jej rola edukacyjna. Sadowski pokazuje, jak można to robić i że to się opłaca - nie tylko dlatego, że profilaktyka jest lepsza niż leczenie, ale też z tego powodu, że reagując zawczasu, można sprytnie przemienić klienta nastawionego wrogo w ambasadora marki. A taki klient dopieszczony to klient zadowolony, który innych klientów zachęci, podkręcając w ten sposób sprzedaż. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że gro polskich firm (często nawet duże, popularne marki) internet i social media traktują nie tyle po macoszemu, bo zdają sobie sprawę z jego znaczenia, ale z pewną taką... nieśmiałością. Bez pomysłu, bez celu, bez planu i bez monitoringu. Wypada wierzyć, że po książkę Michała Sadowskiego sięgnęli już (albo, że planują to zrobić) PR-owcy krajowych przedsiębiorstw. Bo za jakość internetu i mediów społecznościowych odpowiadają jego użytkownicy, a widząc "czary z mleka" niektórych marek na Facebooku można nabrać przekonania, że niektórym dostęp do sieci www powinno się komisyjnie reglamentować...

"Rewolucja social media" to książka rzetelna i pożyteczna. I, mówiąc kolokwialnie, dopieszczona, bo autor zadbał o takie detale, jak kody QR odnoszące do stron internetowych opisujących szerzej poruszony temat czy infografiki. Jak wiadomo, detale często decydują o całości danego dzieła, a w przypadku "Rewolucji social media" udowadniają, że Sadowski nie tylko pisze, co wie, ale przede wszystkim - że dobrze wie, o czym pisze. A to nie zawsze jest ze sobą zbieżne. Uczciwie też trzeba przyznać, że niektóre fragmenty książki Michała Sadowskiego są nieco nudnawe - bywa, że po przyjemnych i wciągających opisach dostajemy partie tekstu zdecydowanie mniej przyjazne w odbiorze, która na kilka chwil zmienia lekturę w zajęcie dość żmudne. Tyle, że takich fragmentów nie ma znowu aż tak wiele, a na pewno nie rzutują one na ogólną ocenę książki.

Michał Sadowski w "Rewolucji social media" pokazał, że internet oraz sferę social media rozumie i w sposób przystępny zarówno dla zwykłego użytkownika sieci, jak dla nieco bardziej zaawansowanego internauty, wyłożył swoją wiedzę. Tak, jak pisałem wcześniej, książka Michała Sadowskiego nie jest rewolucyjna. Zdecydowanie bardziej pasuje do niej określenie reFolucyjna (rewolucja przez płynne reformy, a nie karkołomne zmiany), pochodzące od prof. Timothy Garton Asha, który opisał w ten sposób przemiany państw Europy Środkowo-Wschodniej po 1989 r.  Autor pokazuje małe kroki, które mogą doprowadzić do dużych, pozytywnych rezultatów. Bo też social media same w sobie są komunikacyjną rewolucją, do której cegiełkę dokłada każdy ich użytkownik. Są tacy, którzy wymyślają przełomowe usługi webowe, jak Facebook czy Twitter, ale ich późniejszy charakter zależy w dużej mierze od tych, którzy ich używają. I od każdego zależy jakość tej rewolucji. Jakości bez wiedzy nie będzie, a skąd tę wiedzę czerpać? Moim zdaniem, "Rewolucja social media" pasuje tutaj jak ulał, będąc jednocześnie dobrym kluczem za kulisy komunikacyjnej rewolucji.

Michał Sadowski, "Rewolucja social media", Wydawnictwo Helion, Gliwice 2013.