czwartek, 21 stycznia 2010

Chapeau bas, Panie Passent!

Zbiór felietonów Daniela Passenta, zatytułowany "Pod napięciem", to literacka przygoda o randze najwyższej. Koniec, bomba, kto nie czytał - ten trąba!

Przyznać muszę, że o ile lektura tej książki była dla mnie szampańską wręcz przyjemnością, to do napisania jej recenzji zabierałem się jak pies do jeża. Dodać trzeba w tym miejscu, że to z winy samego autora, który w „Pod napięciem” butę, arogancję i umysł intelektem nieskażony u wielu młodych ludzi mediów tępi bezlitośnie surowo. Poza tym, o tej książce swobodnie mogą pisać takie tuzy, jak Krzysztof Teodor Toeplitz, a nie domorosły bloger-recenzent. Dodajmy do tej listy uciążliwości fakt, że trudno pisać o książce na kolanach. Raz, że niewygodnie, dwa – po co? Ale, ośmielony błyskotliwością tej książki, spróbuję. Ona i tak obroni się sama, nawet przez tuzami krytyki literackiej.

Daniel Passent felietony mógłby pisać nawet obudzony w środku nocy, do tego z obolałą po suto zakrapianej zabawie głową. Niech będzie ciemno, niech będzie głucho, autorowi wystarczy pewnie podłożyć kartkę papieru i poprosić o felieton, a na pewno wyjdzie cudeńko. Doskonale widać to właśnie w zbiorze tekstów autora, jakim jest książka „Pod napięciem”. Specyficzny styl Passenta czytelnik odczuwa wówczas z pełną mocą. Może się lekturą delektować, odkrywać kolejne smaczki pisarskiego stylu autora i cieszyć ducha znakomitą lekturą. To zupełnie inny zestaw wrażeń, niż publikowany co dwa tygodnie (za rzadko!) tekst Passenta w „Polityce”. Dawka to końska, bo licząca przeszło 400 stron, ale nie nużąca. Przeciwnie – na tej książce całe zastępy młodych, w mediach czy polityce zaistnieć chcących ludzi powinna uczyć się, jak pisać – stylowo, z klasą, a przede wszystkim z sensem.

Autor swoimi felietonami udowadnia jedną, tak ważną, jak i zapomnianą rzecz – w debacie publicznej cudowną bronią, retorycznym Wunderwaffe, jest kpina i ironia. W dyskursie publicznym XXI wieku, blipującym, twitterującym, google’ującym na smaczki nie ma jakoś miejsca. Liczy się szybki i dosadny przekaz. Informacje krążą jak pijane bąki, w ich gąszczu trudno się połapać. Podobnie jest ze stylem i językiem publicznych wypowiedzi. Młot, cep, awantura, bicie mordy rywalowi, „Pan jest zerem, panie Ziobro” – to słowa klucze, które regulują rytm debaty politycznej. Co się zresztą boleśnie odciska na stylu, w jakim odnosimy się do siebie nawzajem, coraz częściej z pianą na ustach i „jak jedziesz, k..., baranie jeden”.

W tym kontekście „Pod napięciem” Daniela Passenta działa jak odtrutka. Bo dzięki tej książce widać, ile można zdziałać eleganckim szyderstwem, dobrze skrojoną kpiną czy pięknie oszlifowanym dowcipem. Widać też, że nie trzeba być chamem skończonym, by pokonać rywala. Wystarczy go okpić, bez jadu i kąsania.

Passent w swoich felietonach jest wierny temu, w co wierzy. Nie wypiera się swojej przeszłości, pewnej dyskretnej wiary w socjalistyczne państwo. Potrafi się przyznać do błędów z przeszłości, nie udaje niewiniątka i bohatera ostatniej godziny. Poza tym ma jednego wroga – tępi kołtuna, ciemniaka i Wielkiego Lustratora, kryjącego  się w rozmaitych politycznych stajniach. Bohaterscy lustratorzy i dekomunizatorzy mają u Passenta jak w banku – śmiechem ich rozbije na cząstki pierwsze. Autor przywraca jednocześnie właściwe znaczenia poszczególnych liter politycznego alfabetu. Weźmy dla przykładu literę B. W Polsce „B” jak „bohater” przypadło swego czasu niejakiemu mgr. Pawłowi Zyzakowi, tymczasem „B” jak „Bolek” przyklejono Lechowi Wałęsie. A przecież jest odwrotnie – bohaterem jest Wałęsa, a niejaki Zyzak to Bolek, do tego cienki. Takich - heroicznych wręcz, biorąc pod uwagę poziom zakłamania polskiego dyskursu publicznego - prób zreperowania znaczeń Passent podejmuje wiele. Książce przydaje to mnóstwo blasku, a i czytelnika w dobry humor wprawia, że komuś się chce to robić, do tego z taką klasą i energią.

Po lekturze zbioru „Pod napięciem” trudno oprzeć się wrażeniu, że Daniel Passent należy do wymarłego pokolenia dziennikarzy. Takich, którzy zanim napiszą, to tekst przemyślą. Którzy wiedzą, że pokazują się publicznie – dajmy na to, że w telewizji – nie dla samego pokazania się, ale po to, by coś ważnego odbiorcom przekazać. Że nie trzeba dostawać szczękościsku, mówiąc o polskiej polityce, wystarczy ironia, bystre oko, cięte pióro i chłodna głowa.

Skoro polskie życie polityczne/medialne/społeczne jest tak podtrute, to... Felietony Passenta do aptek, jako lekarstwo bez recepty!

Daniel Passent, „Pod napięciem. Felietony 2002-2009”, Red Horse, Lublin 2009.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz