sobota, 28 listopada 2009

"Kobieta w Berlinie" - szczerze, brutalnie i pasjonująco


"Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku" to pozycja znakomita. Jej autentyzm, wnikliwość, szczerość sprawiają, że choć nie jest to typowa powieść czy opowiadanie, to jednak należy się jej najwyższe literackie uznanie.
Książka ta wywołała na początku 2009 roku spore zamieszanie. Posłużyła bowiem za scenariusz do filmu o takim samym tytule, wyreżyserowany przez Maxa Färberböcka. Obraz był poruszający i zyskał sobie sporą popularność. I trudno się dziwić. „Kobieta w Berlinie” to pozycja poruszająca, nawet mimo faktu, że nie jest dziełem stricte literackim, lecz dokumentem, swoistym memento podbitego w 1945 roku przez Armię Czerwoną Berlina.
Zebrane w książce zapiski powstały w okresie od 20 kwietnia do 22 czerwca 1945 roku. Ich autorka pozostaje po dziś dzień anonimowa. Wiadomo jedynie, że w chwili, gdy sporządzała ten wojenny dziennik, miała 30 lat. Była wykształconą kobietą, wywodzącą się z klasy mieszczańskiej i zaręczoną z żołnierzem Wehrmachtu, który bił się na froncie wschodnim. Zanim rozpoczął się wojenny dramat, pracowała w niemieckim wydawnictwie. To pozwoliło jej zwiedzić pół Europy. Dotarła też do radzieckiej Rosji. Tam opanowała podstawy języka rosyjskiego. Jak się okazało, umiejętność posługiwania się językiem Puszkina okazała się w wielu chwilach zbawienna…
Początki „Kobiety w Berlinie” sięgają chwil tuż przed wkroczeniem radzieckich żołnierzy do Berlina. Autorka rzeczowo i dokładnie oddaje stan uczuć i emocji ówczesnych mieszkańców miasta. Opowiada o głodzie, wszechobecnym strachu. Rysuje też portret umęczonych żołnierzy Wehrmachtu, którzy wrócili bronić Berlina, a tak naprawdę byli tylko cieniami ludzi. W opisach autorki rzadko pojawia się panika. Niekiedy zdarza się jej wspomnieć o strachu, ale w swoim dzienniku starała się zaprezentować jako osoba opanowana i godna.
Kolejne opisy, dotyczące już po przejęciu miasta przez Rosjan, wstrząsają. Od chwili, gdy Armia Czerwona stała się panem życia i śmierci setek tysięcy berlińczyków, zaczął się koszmar. W fatalnej sytuacji znalazły się zwłaszcza kobiety. Żołnierze masowo je gwałcili, nie przejmując się chorobami czy wiekiem ofiar. Dość powiedzieć, że doszło do tego, że witające się przyjaciółki nie mówiły do siebie „dzień dobry”, lecz „ile razy?”. Rosjanie nie interesowali się tylko dziećmi. Mało tego, okazywali im sporą troskę i młodym matkom zwykle dawali spokój. Jak pisze autorka, być może dlatego, że „Rosjanie po wojennej traumie szukali czegoś czystego, a wśród nas jedynie niemowlęta były niewinne. Wszyscy inni byli naznaczeni”.
Co pasjonujące, wiele berlińskich kobiet szybko znalazło strategię przetrwania w nowych realiach. Starały się znaleźć wśród Rosjan wysoko postawionego opiekuna, dumnego oficera, który w zamian za seks chroniłby je przed przypadkowymi gwałtami ze strony pijanych sołdatów. Dawałby im też jedzenie, co w zupełnie zdemolowanym Berlinie było prezentem najwyżej rangi. Z tej strategii skorzystała też autorka. Znalazła się pod opieką dwóch rosyjskich żołnierzy. W swoich zapiskach nie kryła, że ma świadomość, iż stała się kimś w rodzaju prostytutki. Pisała o tym szczerze, bez większych rozterek. Uważała, że Niemcy nie mają prawa do noszenia korony cierniowej na głowie, bo ich krzywdy to symboliczne wyrównanie rachunków za zbrodnie Niemców na rosyjskich ziemiach. I w tych przekonaniach utwierdzały ją opowieści radzieckich żołnierzy, którzy płakali nad losami zabijanych przez SS-manów niemowląt. Szczerość autorki, jej próby odnalezienia sprawiedliwości w trudach powojennego życia – to budzi najwyższy szacunek.
Sporo na kartach „Kobiety w Berlinie” autorka pisze też o niemieckich mężczyznach. Opisuje ich jako kompletnie załamanych, przytłoczonych porażką. Wspomina, jak niewielu Niemców stawało w obronie gwałconych żon, córek czy nawet sąsiadek. Dodaje, jak opowieść o jednym z berlińczyków, który uratował swoją żonę przed gwałtem, wzbudziła u mówiących o tym Niemców spory szacunek. Ale był to przypadek wyjątkowy. Autorka dziennika pisze gorzko, że najbardziej pragmatyczni byli pod względem przymykania oko na gwałty doświadczeni mężczyźni. – Po prostu próbowali patrzeć przed siebie. Wiedzieli, że próby oporu są daremne, a mogą zaszkodzić. W przyszłości wiele żon wystawi im za to rachunek. Być może dlatego tak wiele rodzin popełnia zbiorowe samobójstwa – pisze gorzko autorka.
„Kobieta w Berlinie” to trudna książka. Mimo, że autorka wspomina w niej jedynie dwa miesiące, jej opowieść zajmuje – w polskim wydaniu – 200 stron. Tak duża dawka opowieści o wojennym dramacie, o traumie przegranych, historii o zbiorowych gwałtach może przytłoczyć. Ten swoisty zastrzyk zła warto jednak znieść, bo działa on podobnie jak szczepionka.
By uchronić nas przed grypą, lekarze wstrzykują nam osłabione zarazki wirusa. Dzięki temu nasz organizm będzie lepiej sobie radził z infekcją. W podobny sposób działa opowieść autorki „Kobiety w Berlinie”. Bo gdy już czytelnikowi uda się przebić przez wszystkie dramatyczne opisy, tym większą wartość będą miały dla niego próby szukania przez autorkę sprawiedliwości. Jej wszystkie rozważania nad ludzką naturą, nad jej – choć poważnie naruszoną – wiarą w człowieczeństwo. A właśnie to swego rodzaju światło humanizmu i uniwersalnych wartości stanowi o pięknie, o wartości tej książki.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, można łatwo uznać, że żyjące pod radziecką okupacją Niemki zwyczajnie wcieliły się w rolę prostytutek. Tyle, że będzie to sąd zupełnie pozbawiony podstaw. One chciały przeżyć. Ich mężczyźni zawiedli i zostały pozbawione same sobie. Dlatego wolały znaleźć sobie „opiekunów” i móc nieco spokojniej myśleć o jutrze niż drżeć ze strachu przy każdej wyprawie po wodę do studni. Autorka „Kobiety w Berlinie” w swoich dziennikach świetnie opisała, dlaczego Niemki zdecydowały się na ten krok. Opis tego mechanizmu, a także wspomnienia z brutalnej wojennej rzeczywistości sprawia, że książka ta zasługuje na wielkie uznanie.
Anonyma, „Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku”, Świat Książki, Warszawa 2009.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz