środa, 9 lipca 2014

Bierzcie na wakacje i czytajcie to wszyscy

Jako się rzekło, tak się dzieje. Do grona blogujących w Księgarni Pod Nabiałem dołączyła Kasia. Była już na blogu w roli autorki, debiutując recenzją “Stacji Muranów”, a regularnie bywa jako czytelniczka. Teraz znów jest na łamach jako pisząca, co bardzo mnie cieszy i budzi zupełnie uzasadnioną nadzieję, że zacznie pojawiać się częściej. Cieszy mnie nie tylko dlatego, że ma dobre pióro, ale przede wszystkim dlatego, że ma nosa do dobrych książek. 

A tak się składa, że wakacje to dobry czas i do nadrabiania czytelniczych zaległości, i do odkrywania nowych książek, nowych autorów, nowych literackich światów i bohaterów. Wymyśliliśmy zatem z Kasią, że skoro różne tygodniki silą się na wchodzenie w rolę tych, którzy wiedzą lepiej, co czytać w wakacje, to my tym bardziej. Bo my też wiemy, a jest bardzo możliwe, że wiemy lepiej. I mamy na to dowody, których pierwszą porcję znajdziecie poniżej. 

Polecimy Wam łącznie cztery książki - dwie od niej i dwie ode mnie. Marzy nam się (ale tak cichutko, skromnie), że po lekturze tego tekstu obierzecie kurs na najbliższą księgarnię, kupicie którąś z polecanych przez nas książek (kupcie wszystkie!) i zabierzecie je ze sobą na wakacje. A jak wrócicie, to nie zapomnicie napisać do nas maila z podziękowaniami, a przy okazji zlinkować naszego bloga w mediach społecznościowych, ku wiecznej chwale nas, moli książkowych, wyrytej w pamięci serwerów Facebooka czy Google. 


Szczepan Twardoch, Przemysław Bociąga, “Sztuka życia dla mężczyzn”, wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2013. 

To jest książka, której nie polecam tym, którzy lubią spędzać wakacyjny wypoczynek leżąc w hamaku na działce, w ogrodzie czy nawet na plaży. Z prostego powodu - bo może człowiek wypoczywa, ale grawitacja nie zna pojęcia urlopu i cały czas gotowa jest płatać figle. Gdy zaś zacząć śmiać się zbyt intensywnie i trząść ze śmiechu, to wywrotka z hamaka gotowa, co raczej nie będzie przyjemne. My zaś, jako skromni autorzy skromnego bloga, absolutnie nie chcemy ponosić odpowiedzialności finansowej za obite kości. Dlatego lojalnie uprzedzamy. 

Dość grawitacyjnych dygresji, przejdźmy do rzeczy. “Sztuka życia dla mężczyzn” to książka niebanalna, choć sądzę, że mało znana szerszej publiczności. Jej tytuł sugeruje, że jest to w istocie poradnik dla mężczyzn szukających odpowiedzi na odwieczne pytanie “jak żyć?”. A że dziś poradniki piszą na ogół rozmaici szamani, którzy próbują zrobić biznes na wmawianiu czytelnikom, że nawet kręcenie rzęs i mycie uszu wymaga liczącej ponad 300 stron książki z poradami, to na pierwszy rzut oka dzieło Twardocha i Bociągi nie budzi zaufania. Ale nic bardziej mylnego. Jest to bowiem książka lekka i szalenie zabawna, gdzie autorzy nie boją się nawet okrasić tekstu soczystą “kurwą” (Kasiu, przepraszam), jeśli czują, że doda to smaczku ich wywodowi. 

Jak piszą autorzy, z tchórza nie da się wydobyć odwagi, a jeśli nie ma się “tego czegoś”, to święty Boże nie pomoże. Ale nad poczuciem humoru pracować można i warto, a do tego zadania książka ta przyda się idealnie. Autorzy piszą bowiem lekko, często złośliwie, ze sztubackim cwaniactwem, ale na ogół szarmancko i męsko, no i ze swadą o tym, jak być dziś mężczyzną i nie zwariować. Nie oszczędzają długich szpil grupom, których nie rozumieją, jak hipsterom czy freeganom. Są w swojej złośliwości (na ogół) szalenie zabawni, ale z tworzonej przez nich atmosfery ogólnego cynizmu i złośliwości wyłania się obraz mężczyzny, który stoi mocno na nogach, opiera się o swoje zasady, które są dla mężczyzn ponadczasowe i stara się nie zwariować w dzisiejszych czasach. Sybaryty lubiącego dobre alkohole, który wie przy tym, jak je pić, miłośnika cygar, a przy tym oddanego męża i ojca, który w małżeństwie i ojcostwie odnajduje sens życia.

A przy okazji, co w wakacje nie jest bez znaczenia, autorzy dzielą się wieloma poradami w stylu lifehack, czyli jak ogolić się przy użyciu pędzla i kremu do golenia czy też, jak usmażyć jajecznicę uprzednio roztrzepując jajka w kubku, a nie lejąc je wprost na patelnię. Takie porady są idealne na wakacje, ale nie tylko dla nich warto sięgnąć po książkę Twardocha i Bociągi.

Jacek Hugo-Bader, “Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”, wydawnictwo Znak, Kraków 2014

Jacek Hugo-Bader świetnym reporterem jest - słyszeliście tę opinię, na pewno słyszeliście. Związany z “Gazetą Wyborczą” dziennikarz napisał w życiu mnóstwo świetnych reportaży, a na potrzeby swojej pracy został m.in. bezdomnym. I to na całego, bo żył z tego, co wyżebrał i jadł to, co znalazł w kubłach na śmieci.

Jest to więc - co tu dużo gadać - postać na pewno niebanalna, obdarzona reporterskim nosem i zwykłą, ludzką charyzmą. Przepada za nim mój ojciec, a zdobyć jego szacunek jest trudniej niż wygrać bilet na podróż na partyjkę pokera w schronisku na Księżycu. I ten silny i charyzmatyczny Hugo-Bader, gdy tylko usłyszał o wyprawie na Broad Peak po ciała polskich wspinaczy, którzy zamarzli tam w marcu 2013 r., poruszył niebo i ziemię, a także wydał mnóstwo pieniędzy, by dołączyć do wyprawy kierowanej przez Jacka Berbekę, brata zmarłego na górze Macieja - jednej z dwóch obok Tomasza Kowalskiego ofiar tamtej wyprawy.

“Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” stał się jedną z najbardziej skandalizujących książek w tym roku. To, co napisał Hugo-Bader nie wywołało skandalu tej skali, co “Kapuściński non fiction” Artura Domosławskiego, ale reporter “Gazety Wyborczej” wszedł w paradę środowisku wspinaczy wysokogórskich. Zarzutów wobec jego książki i nawet ad personam jest mnóstwo, czego dowodzą wywiady udzielone przez Jacka Berbekę. I są grubego kalibru. A to, że Hugo-Bader wykorzystał cudze zaufanie, a to, że nie pokrył całego kosztu swojego udziału w wyprawie i zasponsorowano mu część wydatków. Nie zabrakło ciosów, że autor to człowiek infantylny i nieodpowiedzialny, przez którego prawie zerwano wyprawę. Padły też mocne uderzenia natury warsztatowej - że zranił uczucia rodzin ofiar tej góry, że  przeinaczył fakty, a także zamieścił w książce splagiatowane fragmenty tekstu o wyprawie na Broad Peak, który ukazał się w “Tygodniku Powszechnym”.

Dobrze jest wiedzieć, co w literackiej trawie piszczy. A w tym sezonie piszczą tam o nowym dziele Jacka Hugo-Badera. Jeśli słyszeliście co nieco o tej sprawie z mediów, ale nie znacie samej książki - zakup i lekturę mocno polecam. Jeśli zaś czujecie się zgnuśniali, rozleniwieni, boicie się każdego, nawet najmniejszego problemu (a czasem nawet własnego cienia) i o spełnianiu własnych marzeń słyszeliście jedynie pogłoski, to ta książka też jest dla Was. Zapewniam Was osobiście, że czytanie o ludziach tak zdeterminowanych w swojej pasji, że aż wdrapujących się na górę o wysokości ponad 8 tys. metrów (!!!) ryzykując śmierć z powodu obrzęku mózgu, mocno zmienia perspektywę patrzenia na rzeczywistość i uczy dobierania właściwej skali do problemów.

Dobrze, już się nagadałem, a teraz (wreszcie!) oddajemy głos Kasi. 

Z oddali dobiega nerwowy stukot klawiatury, klawisz delete już lekko wytarty. Kursor mruga nerwowo. Czy to jest ten moment, kiedy wchodzę ja? Tak? Już teraz? Mogę? Dobrze…

Dzień dobry :) Po takim wstępie i reklamie jak wyżej, każde moje słowo wydaje się być niegodne tego miejsca. Czuję się jak intruz, który buszuje po półkach domowej biblioteczki przesuwając różne tytuły i, o zgrozo!, moszczący sobie miejsce na własne woluminy. Takie, co nie pasują ani gatunkiem, ani treścią do tych przez lata zbieranych, troskliwie dobieranych według swoistego klucza. A teraz taka ja, wchodzę sobie bezceremonialnie i jeszcze w samym progu śmiem polecać książki warte przeczytania, choć na recenzowaniu nie znam się wcale. Dojdzie do tego, że wprowadzę własne porządki i estetykę, zupełnie inną stylistykę i wrażliwość, inny ciężar gatunkowy i Łukasz złapie się za głowę i zasępi okrutnie. Ale cóż. Widziały gały, co brały ;)

Jeszcze nie rozgoszczę się do końca, nawet nie siądę na brzegu kanapy. Stanę gdzieś tam w rogu Księgarni, tuż przy ścianie - wszędzie wybieram takie miejsce, w takich miejscach dobrze się obserwuje i przetwarza. Czasem z tego kąta szepnę jakiś tytuł, który według mnie jest warty uwagi.

Niejako wywołana do tablicy, z poprzeczką zawieszoną zdecydowanie za wysoko, gorączkowo zaczęłam szukać w pamięci jakichś spektakularnych tytułów, które wbiłyby w fotel i zapewniły godny debiut w Księgarni. Ale potem pomyślałam o moich wszystkich wakacjach przeczytanych w hamakach, na leżakach, w górach i nad morzem, tych na werandach i tych w pociągach. I o tych książkach, które po prostu lubię, o ich bohaterach, którzy są, jak kumple, o powieściach, których akcję można po prostu zobaczyć. I wybrałam.

Maria Duenas, “Krawcowa z Madrytu”, Świat Książki, Warszawa 2011

Książka na wakacje idealna. Lekka i przyjemna mieszanina historii, romansu i sensacji. Akcja czasem wlecze się mozolnie, jak górska wycieczka, czasem wciąga, jak upalny wieczór w nowo poznanym mieście. Czasem trąci tanim romansem, czasem zachwyca historyczną precyzją, daje się porwać szpiegowskim historiom. Pachnie Marokiem, idealnie oddając nastrój lat 30-tych XX wieku.

Sira jest utalentowaną, młodą krawcową z uszytym scenariuszem na resztą życia. Jedna wizyta w sklepie z maszynami do pisania, jedna decyzja i życie Siry wywraca się do podszewki. Dzień przed wybuchem wojny domowej w Hiszpanii Sira ucieka z nowo poznanym kochankiem do Maroka, by wieść szczęśliwe życie. Szybko okazuje się jednak, że wielka namiętność była kłamstwem, a ukochany zwykłym oszustem. Tak oto Sira, sama, bez grosza przy duszy, ale za to z długami po kochanku, w ciąży, w obcym kraju zaczyna przemianę z naiwnego, zahukanego podlotka w pewną siebie, odważną i zdeterminowaną kobietę. Ze zwykłej szwaczki, w właścicielkę luksusowego atelier mody kobiecej. Z dziewczyny bez ambicji w… szpiega.  W tle toczy się wojna domowa w Hiszpanii i dojście do władzy Franco. Losy Siry przeplatają się z losami autentycznych, wpływowych postaci. Pomiędzy zaskakujące perypetie swojej bohaterki Duenas wplotła sporą garść informacji historycznych (popartych obszerną bibliografią), ukazując wojnę jako interesy wielkich osób.

Książkę czyta się lekko i szybko, choć są fragmenty, które nużą. Czasem razi zbytni patos, jak taki kwiatek do kożucha. Ale cała historia opisana jest bardzo plastycznie, precyzyjnie. Odkąd ją przeczytałam minął rok, a ja wciąż mam przed oczami marokańskie ulice i fasady budynków, czuję fakturę materiałów, z których Sira szyła suknie dla żon i kochanek prominentów. To jedna z tych powieści, które po prostu widzisz.

John Irving, “Hotel New Hampshire”, Próśzyński i s-ka, Warszawa 2002

W wakacje dobrze sprawdzają się ogniska ze świetnie opowiedzianymi historiami. John Irving to taki genialny gawędziarz, który świetnie opowiada dobre historie. Dlatego, jeśli z ogniska nic nie wyjdzie, można wybrać dobrą historię, taką jak “Hotel New Hampshire” (prawda jest taka, że mogłabym wpisać tu jakikolwiek tytuł powieści Irvinga, np. “Świat według Garpa” czy “Jednoroczną Wdowę”... każdy z nich sprawdziłby się rewelacyjnie jako wakacyjna lektura.)

“Hotel New Hampshire” to niebanalna saga rodu Berrych opowiedziana przez Johna Berrye’go. John, syn beznadziejnego marzyciela, nad wyraz cierpliwej matki, brat ekscentrycznej czwórki rodzeństwa, z niezwykłą dbałością o szczegóły, jak na rodzinnego kronikarza przystało, opowiada historię swojej rodziny, która marząc o prowadzeniu hotelu z prawdziwego zdarzenia podróżuje z Nowej Anglii do Wiednia. W rodzinie Berrych wszyscy są “zaszajbowani na amen”, od dziadka począwszy, poprzez rodziców, dzieci, krewnych i znajomych na pierdzącym labradorze i wielkim niedźwiedziu skończywszy. Tak, rodzina Berrych ma własnego niedźwiedzia.

Losy każdego z bohaterów mogłyby posłużyć za fabułę kolejnych powieści a sam “Hotel…” jest niczym innym, jak po prostu opowieścią o życiu. Szukając w nim miejsca dla siebie i swojego hotelu rodzinę Berrych spotykają niezliczone dziwne wydarzenia i jeszcze dziwniejsi ludzie. Irving nie szczędzi kontrowersji i wzruszeń. Jest tam temat gwałtu i kazirodztwa, gonienie za marzeniem i zwykła codzienność, prostytutki i karły, dewiacje i niedorzeczności, erotyzm i miłość, terroryzm i czarny humor. Wszystko podane bez patosu, bez sztuczności, naturalnie, bez narzuconej oceny za to z całym wachlarzem emocji. Czytając “Hotel…” złościsz się i wzruszasz, płaczesz i śmiejesz się aż do bólu brzucha. Jak w życiu. Tragiczne wydarzenia, przeplatają się z tymi niby nic znaczącymi, z małymi wzruszeniami i wielkimi uniesieniami. Tragifarsa rządzona przez przypadek, który każe spodziewać się najgorszego i wykorzystywać wszystkie nadarzające się okazję, bo one pewnego dnia się skończą. Ten cały niezbyt udany ludzki los, w którym nie ma dobrych zakończeń, tak naprawdę jest zabawny. Na ten swój dziwny, smutny sposób.

Styl Irvinga jest lekki, niesamowity i specyficzny. Jego powieści są pełne dygresji (które są logicznie ze wszystkim splecione) i absurdalnych wydarzeń (tak absurdalnych, że aż realnych), z makabrycznym humorem i swoistym smutkiem w tle. Irving pisze o rzeczach ważnych lekko,  ale z należytym szacunkiem, bez żadnej przesady.

Naprawdę gorąco polecam, ale też uprzedzam: pierwsze 100 Irvingowskich stron bywa trudne, ale zaraz po nich otwiera się świat świetnie opowiedzianych historii. Naprawdę warto.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz