sobota, 31 maja 2014

Jan Komasa, "Powstanie Warszawskie"


Powiedzieć o tym filmie, że jest mocny i wstrząsa widzem, to nie powiedzieć nic. 

Długo się zbierałem do napisania tego tekstu. Nie wiedziałem, czy w ogóle powinienem. Zresztą nadal tego nie wiem. Żeby się zmierzyć z tak poważnym tematem - trzeba wiedzieć dokładnie, co chce się powiedzieć i znaleźć do tego odpowiedni język. Dojrzały, ale bez patosu. Mocny, ale bez przesady. Krytyczny, ale nie krytykancki. Nie jestem pewien, w tym tekście udała mi się ta sztuka. Ale zawsze warto spróbować. Minęły dwa tygodnie, odkąd obejrzałem "Powstanie Warszawskie". Wydaje mi się, że to odpowiedni czas, by podjąć próbę napisania o nim kilku słów bez zbędnych emocji. Czy się udało, to już ocenicie sami.



Pomysł na ten film jest tyleż prosty, co unikatowy. Zmontowano go bowiem z archiwalnych, jak najbardziej realnych materiałów dokumentujących prawdziwe sceny z Warszawy czasu powstania. Filmy te poddano cyfrowej obróbce, a specjaliści od takiej pracy nad materiałami wideo wykonali mrówczą pracę, nadając starym kadrom jak najbardziej współczesną jakość. W ten sposób widzowie mogą odbyć podróż w czasie, cofając się do powstańczej Warszawy i poznając zarówno walczących żołnierzy, jak też zwykłe warszawianki i zwykłych warszawiaków próbujących się odnaleźć w bitewnej zawierusze.

Całość spięta jest narracyjną klamrą, czyli dialogami dwóch fikcyjnych bohaterów: braci Witka i Karola. Obaj pracują w sekcji informacyjnej powstańczego wojska i dokumentują Warszawy pod bombami i kulami życie codzienne. Widz nie ma okazji ich poznać, bo obaj są jedynie głosami, które komentują dane sceny i próbują opisywać rzeczywistość. Czy zmieszanie klasycznego przepisu (czyli materiałów filmowych) z współczesną przyprawą (czyli dopisanymi dialogami) się sprawdziło? Co widz, to opinia. Są tacy, którzy uważają, że postaci Witka i Karola czynią cały film banalnym i niepotrzebnie go trywializują. Jeśli mam ocenić według własnych kryteriów, to... W ogóle nie zwróciłem uwagi na ich dialogi. Obrazy są bowiem tak wstrząsające, że trudno się skupić na tym, co mówią fikcyjni bohaterowie.

Na początku jest mnóstwo radości, może nawet optymizmu i bojowego ducha. Powstańcy - młodzi mężczyźni, młode kobiety - mają w oczach ten specyficzny błysk, który daje duma i świadomość, że walczy się o coś absolutnie najważniejszego. Jest hart ducha i walka z przeciwnościami losu. Widać żołnierzy szukających ucieczki od sierpniowego skwaru miasta w jednej z rzek. Widać też absurdy, których powinniśmy się wystrzegać i oceniać je surowo, czyli rwące się do walki dziecko uzbrojone w karabin. Widzimy zdeterminowanych powstańców produkujących broń i rozbrajających niemieckie niewybuchy, aby pozyskać cenne materiały wybuchowe. Jest wreszcie Warszawa, jeszcze piękna i niezbyt naruszona przez wojenny walec Warszawa.

Z każdą sceną widzimy jednak, jak odchodzi ta swoista lekkość, a zaczyna się realny dramat. Widzimy brudne twarze i strach w oczach. Widzimy rannych leżących w szpitalach polowych. Widzimy płonące i walące się w gruzy domy. Widzimy stosy trupów cywilów, zamordowanych przez Niemców.

Na koniec widzimy rażący kontrast. To Warszawa płonąca, połamana, z niemieckimi wozami bojowymi na ulicach, z kolumnami przerażonych cywilów prowadzonych nie wiadomo, dokąd - może na egzekucję? Warszawa jest dojmująco pusta. Na początku filmu ulice miasta, choć pod ostrzałem, pokazano jako pełne życia. Ale koniec jest dramatyczny. Warszawa płonie, ludzie ginęli tysiącami, dziesiątkami tysięcy. Przetrwali nieliczni, co dramatycznymi słowami utrwala bohater filmu Witek, drżącym głosem mówiąc, że został sam i nikogo już tutaj nie ma.

Lepszy żywy obywatel niż martwy bohater - te słowa po obejrzeniu "Powstania Warszawskiego" nabierają głębokiego sensu. Film w reżyserii Jana Komasy pokazuje bowiem, jak Warszawa i jej mieszkańcy poszli na pewną śmierć idąc za głosem wojennej dumy. Zginęło miasto, zginęły setki tysięcy warszawiaków. Zginął kwiat wojennego pokolenia Polaków - tych, którzy po wojnie mogliby pomóc obrócić bieg historii, którzy mogliby wpłynąć na charakter polskich przemian po wojnie, na polskie społeczeństwo. A tak, setki tysięcy młodych, odważnych, w swemu oddaniu krajowi szlachetnych ludzi poszło na rzeź - wraz z tysiącami cywilów, którzy nie mieli dokąd uciec. Nazwiska tych, którzy rozpętali tę nie mającą szans powodzenia walkę, powinny znaleźć trwałe miejsca w podręcznikach do historii. Podkreślone i wydrukowane grubą czcionką. Dla pamięci - jako ci, którzy wydali stolicę na łaskę Niemców i przyczynili się do jej zrujnowania. Zabrzmi to może cholernie patetycznie, ale... Chwała tym, którzy walczyli i zginęli. Śmietnik historii dla tych, którzy ich w ten bój posłali i do boju rozpalili.

Ma też "Powstanie Warszawskie" sens jak najbardziej współczesny. Bo też jaki był sens walki? Chodziło o wolność. O niepodległość. A także o zemstę na niemieckim okupancie. Dziś, w 2014 r., żyjemy w czasach, kiedy oszołom z muszką może mówić publicznie, że niejaki Adolf Hitler nie wiedział o masowej zagładzie Żydów podczas wojny, że kobiety zawsze trochę się gwałci, że aneksja Krymu do Rosji była uzasadniona... I tenże oszołom zdobywa na tyle wysoką liczbę głosów, że zostaje posłem do Parlamentu Europejskiego, a w oczach niektórych - zwłaszcza tych młodych - urasta na zbawcę polskiej polityki, bo reszta kradnie i się opatrzyła. A wielu na wybory po prostu nie poszło. I myślę sobie, może naiwnie - trzeba być hipokrytą, by jednocześnie chylić czoła przed klęską Powstania Warszawskiego (a to w Polsce kulturowa norma) i rezygnować z udziału wyborach, a jeśli już głosować, to na oszołoma głoszącego opinie, za które pewnie dziś dostałby od niejednego żyjącego weterana walk powstańczych laską po głowie.

Dorobiliśmy się ogromnego Muzeum Powstania Warszawskiego - i słusznie. Po wizycie w nim można odnieść wrażenie, że dramatyczna klęska to w istocie moralne zwycięstwo - z czym zgodzić się nie można. Uważamy samych siebie za naród dumny i bitny, który rzucił na pewną śmierć setki tysięcy oddanych krajowi młodych ludzi, bo tak trzeba było zrobić. Jeśli potraktować to w kategoriach długu historycznego, który mamy u wcześniejszych pokoleń, to właśnie teraz wypieramy się tego zobowiązania i szukamy zbirów, którzy pobiją naszych wierzycieli.

Dlatego myślę, znowu naiwnie, że warto wybrać się na "Powstanie Warszawskie" i dać sobą potrząsnąć. I zrozumieć, że to, co mamy dziś w Polsce, nie jest idealne, ale też nie jest dane raz na zawsze. I nie wystarczy stawiać pomników czy co roku 1 sierpnia włączać syreny na ulicach polskich miast. Przede wszystkim należy zrozumieć, o co walczono w 1944 r. i szanować to, o co walczono w powstańczej Warszawie. Żyć dobrze, pracować u podstaw, angażować się w lokalną wspólnotę, szanować wspólnotę, a nie egoizm i indywidualizm.

***

Dla zainteresowanych mam lekturę dodatkową - wywiad z Janem Ołdakowskim, dyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego dla "Gazety Wyborczej". Jest długi, ale warto znaleźć czas na lekturę.

A na zakończenie piosenka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz