środa, 25 sierpnia 2010

Rzecz o tym, czym lewica być powinna

Dziś na blogu gościnnie wystąpi Kamila Kasprzak, znajoma moja z "Krytyki Politycznej". Publikuję u siebie przedruk jej tekstu z "Kuźni literackiej". Jest to znakomita recenzja równie znakomitej książki "Etos lewicy" prof. Andrzeja Mencwela, wznowionej niedawno przez Wydawnictwo KP. Zapraszam do lektury!

" Jak lewica to od razu komunizm, PRL i Stalin. Albo względnie Kwaśniewski, ośmieszone SLD i ci okropni czerwoni. Bo innej historii nie znamy, albo nie chcemy znać. Na pewno jednak nikt nas o niej nie uczy i nie snuje opowieści o skompromitowanej idei czekającej na reinterpretację."

Nie bez powodu zatem Andrzej Mencwel już w pierwszym zdaniu wstępu pisze: Czytelnik spotka tu twierdzenie, że książki rodzą się z potrzeby samookreślenia, tym mocniej doświadczanej, im bardziej niestałe są czasy w jakich żyjemy. Ta książka powstawała z takiej potrzeby i w takich czasach. I choć swoje dzieło tworzył w latach 1985-1987, kiedy oficjalna władza budziła w ludziach sprzeciw wobec lewicowych idei i w dodatku je skarykaturyzowała, to czyż dziś społeczeństwo nie traktuje określenia socjalista jako obelgi będącej oznaką herezji wobec kultu wolnego rynku, tudzież synonimu wstecznictwa?

Mencwel zaś, bez względu na epokę w której akurat żyjemy, nie tyle cudownie rehabilituje lewicowy etos, co pokazuje jego prawdziwe korzenie. Zaczynając od postaci Wacława Nałkowskiego, którego nazwisko prędzej kojarzy się nam ze znaną z lektur szkolnych Zofią (notabene córką bohatera) – już na wstępie kreśli obraz społecznika i pedagoga, który specjalizując się w geografii, bardzo wszechstronnie jednak patrzy na swoją naukę, przepuszczając ją przy tym przez humanistyczne oko. Jego wizja ojczyzny w czasach zaborów bowiem nie zawiera w sobie ani krzty mesjanizmu, lecz podparta jest głównie stwierdzeniem, że: Tyle Polska znaczy, ile z niej zrobić potrafią Polacy. W kwestii geograficznej również nie pozostawia złudzeń: nasz kraj bowiem nie jest wyjątkowy i niezwykły, a to czy sprawiedliwie i na drodze postępu będzie się zmieniał, zależy tylko od nas, a nie od narodowych mitów.

Co więcej, dalej mamy kolejnego aktywistę bez którego trudno sobie wyobrazić przedwojenną historię polskiej, niekomunistycznej lewicy. Ludwik Krzywicki, a właściwie „papież” polskiego socjalizmu, to także nauczyciel-historyk, który za dziejowy upadek Rzeczpospolitej, oskarża z kolei rozbestwienie i przywileje szlachty, czyli tryumf prywaty nad wspólnotą. Ale w swoich rozważaniach idzie dalej. Nie krytykując jedynie przeszłości, odwołuje się bowiem do imperatywu moralnego Kanta i własnych uczniów wzywa do niemal chrześcijańskiej służby słowami: Będziesz wśród ludzi, jeno nie z ludźmi. Skazuję cię na samotność i krzyż kładę na barki! Dziś takie rzeczy, kiedy wszelkie lewicowe ruchy kojarzymy raczej z sekularyzmem i ateizmem, mogą wydawać się śmieszne. Tyle, że wcześniej choćby postulaty równości i sprawiedliwości społecznej jak najbardziej szły w parze z wyznawaną religią (w tym miejscu przypomina mi się cudowna scena z Gorączki Agnieszki Holland, kiedy to Wojtek Kiełza podczas burzliwej rozmowy ze współtowarzyszami, autentycznie zarzeka się: - Przysięgam na Najświętszy Sakrament i jako socjalista). Jednak tym, co czyni z Krzywickiego papieża jest nie tyle historia, co spojrzenie na kulturę polską jako rzecz pełną, twórczą i powszechną – taką jaką chcą ją widzieć do dziś socjaliści.

Warto zauważyć, że profesor Mencwel nie poprzestaje na indywidualnych sylwetkach, lecz jak każdy lewicowiec dąży do wspólnoty i tym swoim dążeniem już zupełnie rozbudza czytelnicze apetyty. Pod, wydawałoby się, że nudnawym nawiązaniem do "Przedwiośnia" Stefana Żeromskiego w kolejnej części, kryją się bowiem znów nadzwyczaj jędrne i soczyste opisy postaci określanych jako Warszawiacy. Przy czym, żeby była jasność, tu punktem wyjścia są portrety trzech osób: Mariana Bohusza, Stanisława Krzemińskiego i Edwarda Abramowskiego, które to bohater Żeromskiego Szymon Gajowiec daje za wzór młodemu Cezaremu Baryce. Co istotne, cała ta trójka, doliczając do niej jeszcze dość problematycznego działacza Jana Wacława Machajskiego czy niesamowitą radykałkę społeczną Helenę Radlińską, która potrafiła niczym platoński filozof zrewolucjonizować się i z pochodnią rewolucji zstępować do otchłani, staje się jeszcze pretekstem do pokazania inteligentnego proletariatu. A kim są ów inteligentni proletariusze? To zazwyczaj ludzie wywodzący się zarówno z mieszczaństwa jak i zubożałych warstw wyższych, którzy będąc pracownikami umysłowymi, nie mają się gdzie nająć lub wykonują swoją pracę znacznie poniżej ekonomicznego zysku. Ale posiadają za to ten społeczny radykalizm, skłaniający do pomocy słabszym i wykluczonym. Innymi słowy, mówiąc Żeromskim, to takie Siłaczki i doktorzy Judymowie tamtych czasów z socjalistyczną łaską przekraczania miłosierdzia i wyzbywania się pokory.

Zupełnie osobne rozważania jednak znów autor poświęca Abramowskiemu. Bo to nietuzinkowy człowiek. Ikona anarchistów jak i propaństwowców z lewej strony, która przeszła zadziwiającą przemianę. Po części zapewne z powodu śmierci ukochanej żony, ale i głębokiej refleksji, która sprawiła, że z rozgorączkowanego działacza politycznego wykrzykującego w czasie buntu łódzkiego hasło: Bo czas już nadszedł!, przeistoczył się w psychologa-etyka, któremu bliska stała się filozofia i wszelka metafizyka. Jego rozważania o moralnej rewolucji, która powinna poprzedzić bezpośrednie wyjście na ulicę czy istocie braterstwa zanurzonego w idei pomocy wzajemnej, to zaś nie tyle utopia, co wyraz bezgranicznego humanizmu. Takich teoretycznych pomysłów na praktykę społeczną, znajdziemy zresztą więcej i to na ich podstawie ukuto termin abramowszczyzna jako synonim tych wszystkich rozważań.

Ale nie byłoby też większości przywoływanych tu postaci, gdyby nie pisma: „Głos” i „Ogniwo”, które skupiały właśnie różnej maści postępowców, prezentujących na ich łamach swoje projekty społeczne, tudzież wchodzących w polemikę z konserwatywnym nurtem czy młodopolskim rozumieniem sztuki. Głośne więc będzie w tym kontekście wsparcie gazet dla Rewolucji w 1905 roku czy kampanii przeciw Sienkiewiczowi, uznawanemu za pisarza reakcyjnego. W początkach wieku iść na lewo znaczyło także wybierać biedę, prasa prawicy, zwłaszcza dzienniki, jak „Kurier Warszawski” w porównaniu z naszymi tygodnikami płaciła krocie – Mencwel wspomni jeszcze na dokładkę o kwestii tzw. opłacalności pism i czytelnikach, którymi najczęściej bywali inżynierowie i technicy z cukrowni, gorzelni, olejarni i tartaków, dzierżawcy, geometrzy, agronomowie. Inteligencja fachowa z pogranicza kultur i klas społecznych, wolna od uprzedzeń, łaknąca nowych idei.

Czytelnicy Etosu lewicy również powinni być wolni i otwarci by przebrnąć przez ponad 200 stron eseju naszpikowanego historyczno-społecznymi faktami oraz myślą, moim zdaniem niesłusznie, zostawionego na koniec Stanisława Brzozowskiego. Niekomunistyczny patron Krytyki Politycznej jak i wszystkich spod znaku demokratycznego socjalizmu, to bowiem myśliciel tego formatu co Nałkowski i Krzywicki, który powinien był wystąpić wraz z nimi w pierwszym rzędzie. Jego idea kultury zaś wyłożona w Legendzie Młodej Polski, koncepcja pracy (głównie nad sobą), krytyka ówczesnej mu epoki jako właśnie legendy, zmyślenia, bajki czy fantazji oraz nieoczekiwana pochwała romantyzmu spinającego w sobie Dobro, Piękno i Prawdę – to z kolei fascynująca interpretacja kultury i historii, rozumianej zupełnie inaczej niż nakazują tradycje. A i smaczkiem w tym wszystkim będzie jeszcze odwołanie Brzozowskiego do samego Chrystusa jako obietnicy wolności i związków chrześcijaństwa z socjalizmem.

Jaki jest zatem Etos lewicy? Długi, trudny, niejednorodny i prawdziwy. Dosłownie, jako książka Andrzeja Mencwela i w przenośni jako najpiękniejszy światopogląd, który mógł przydarzyć się ludzkości i który ów ludzkość tak okrutnie ośmieszyła. Obowiązkowa lektura zarówno dla idealistów oraz... populistów, których opinia o lewicy najczęściej sprowadza się do kilku postpolitycznych i strasznych haseł."

Kamila Kasprzak (Krytyka Polityczna)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Rozczarowujące "Erynie"

Na “Erynie” miłośnicy prozy Marka Krajewskiego czekali z niecierpliwością. Nowa książka wrocławskiego mistrza kryminału miała przynieść nową jakość - od nowego wydawcy po zupełnie inną scenerię akcji i bohaterów. Niestety, autor nie stanął na wysokości zadania i "Erynie" rozczarowują. 

Marek Krajewski zasłużoną sławę zyskał dzięki serii wyśmienitych kryminałów z Eberhardem Mockiem w roli głównej, osadzonych w mrocznych realiach przedwojennego Breslau. Mock dostarczał wrażeń miłośnikom dobrej lektury w sześciu tomach. W ostatnim, zatytułowanym “Głowa Minotaura”, zyskał jednak pomocnika. Został nim komisarz Edward Popielski ze Lwowa, gliniarz o podobnej do Mocka osobowości i podejściu do pracy, mało wyrozumiały dla bandziorów, za to lubujący się w pięknie kobiecego ciała.

Postać Popielskiego i przenosiny znacznej części akcji do Lwowa sygnalizowały, że Krajewski szuka nowej drogi dla swoich powieści. Trudno było się oprzeć wrażeniu, iż jego proza - oparta ciągle na bojach Mocka i jego pomagierów ze złem - zaczęła się wypalać, że zjadała własny ogon, stając się wtórną. W “Eryniach” autor poszedł na całość i na dobre porzucił Breslau. Pałeczkę walki ze zbirami i zwyrodnialcami przejął zaś Edward Popielski. 

W “Eryniach” lwowski komisarz tropi zabójców małego chłopca, zamordowanego w bestialski sposób. Mordercy zostawili tropy sugerujące, że to rytualny żydowski mord. A że do tragedii dochodzi w 1939 r., a więc w czasie wyjątkowo niedobrym dla Żydów, pogromy we Lwowie wiszą w powietrzu. Popielski początkowo nie chce przejąć sprawy, zasłaniając się emeryturą. W końcu jednak rusza w mroczny lwowski świat burdeli, występku i zła, szukając winnych tego obrzydliwego zabójstwa. 

Krajewski przedwojenny Lwów nakreślił wybornie. Klimat miasta, jego topografia, faktury budynków - to wszystko w "Eryniach" żyje, że książka nabiera niepowtarzalnego charakteru. Również intrygę autor nakreślił wyśmienicie. Popielski kluczy, łapie różne tropy, jest przy tym równie wyrazisty i brutalny, jak Mock. 

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że “Erynie” to tylko i wyłącznie opowieść o przygodach lwowskiego alter ego Eberharda Mocka. Książka nie przynosi żadnej nowej jakości, utwierdza za to w przekonaniu, że Marek Krajewski potrafi znakomicie odtworzyć klimat dawnego miasta, jego język i obyczaje. Tyle, że umiejętności te pokazywał również we wcześniejszych tomach o Eberhardzie Mocku, nie jest to więc niespodzianka. Dlatego lektura “Eryni” pozostawia spory niedosyt. Miał być przełom, a jest tylko potwierdzenie umiejętności wrocławskiego mistrza kryminału. 

Czy Krajewski zostanie niewolnikiem Eberharda Mocka? Wiele na to wskazuje. Wydawać się może, że wrocławski pisarz na dobre wpadł swoim pisarstwem i pomysłami w koleiny serii o Breslau i Mocku. Stąd nawet próba radykalnego zerwania z dawnym bohaterem pali na panewce. Warto jednak wierzyć, że Marek Krajewski nie powiedział ostatniego słowa i jeszcze zaskoczy czytelników prozą świeżą, oryginalną i pasjonującą. 

Marek Krajewski, “Erynie”, wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Przepustka do świata homoseksualnej miłości

"Planeta samych chłopców" Adama Georgieva to książka, która po pobieżnej lekturze przypadkowo wybranych stron może przestraszyć. Gdy jednak czytelnik schowa do kieszeni drobnomieszczańskie odruchy świętego oburzenia, autor mu to wynagrodzi. Czym? Porcją świetnej literatury. 

“Planeta samych chłopców” to reportaż literacki, zachwalany przez Mariusza Szczygła jako “najlepszy, który przeczytał w Czechach”. Tymczasem w trakcie lektury czytelnik ma wrażenie, że ma do czynienia z porcją cholernie dobrej, niosącej uniwersalny przekaz prozy. Co pewnie też można uznać za świadectwo jakości pisarstwa młodego czeskiego autora, Adama Georgieva. Bo przyznać trzeba, że jego “Planeta samych chłopców” to trudna, ale fascynująca książka.

W swoim dziele Georgiev prowadzi czytelnika po świecie homoseksualnej (w tym wypadku gejowskiej) miłości. Uchyla kurtynę zasłaniającą ten owiany tajemnicą świat, otoczony zbiorowym obrzydzeniem obywateli “normalnych, lubiących jak chłop z babą” i odmawiających gejom i lesbijkom wszelkich praw. Robi to z aptekarską wręcz dokładnością. Jego bohaterowie krążą po nocnych klubach, darkroomach, pubach, gdzie zdobywają kolejne erotyczne szlify. 

Georgiev seksualne przygody opisywanych przez siebie bohaterów pokazuje bardzo naturalistycznie. Można powiedzieć, że sperma płynie strumieniem po kartach książki. Spływa z policzków, torsów i pośladków bohaterów reportażu, momentami w ilościach hurtowych. A im więcej nasienia i mechanicznego seksu, tym mniej miłości. Bohaterów “Planety samych chłopców” łączy co prawda nadzieja, że kiedyś spotka ich głębokie, szczerze uczucie. Ale zamiast spełnienia, dostają seks rodem z restauracji z fastfoodem. Szybko i bez ceregieli, co można uznać za typowe dla współczesnych relacji międzyludzkich. 

Po lekturze książki Adama Georgieva seksualni puryści gromiący cywilizację śmierci i rospusty pewnie spłonęliby głębokim pąsem z wściekłości. I ruszyliby na barykady potępienia pedalstwa i zła wszelkiego. Rzecz jednak w tym, że byłby to tylko dowód ich hipokryzji. Bo “Planeta samych chłopców”, choć pełna drobiazgowych - niestrawnych pewnie dla co wrażliwszych czytelników - opisów homoseksualnej miłości, pod tym naturalistycznym płaszczem niesie w sobie uniwersalne pytania. Czy w dzisiejszych czasach potrafimy być jeszcze po prostu “ludzcy”, empatyczni, serdeczni, otwarci na potrzeby innych? Czy stosunki między ludźmi muszą być definiowane tylko w sposób czysto ekonomiczny - jestem z kimś dopóty, dopóki czerpię z tego korzyści? Czy seks da się jeszcze traktować jako przyjemność, czy już tylko jako narzędzie opresji, które już atakuje z każdego zakamarka publicznej przestrzeni? I czy seks to już tylko towar? 

To wątpliwości, których nie sposób nie poczuć, jeśli traktować książkę Adama Georgieva poważnie, nie zaś jako perwersyjny opis gejowskiej miłości dla wytrwałych. Dzięki temu “Planeta samych chłopców”, dzięki swojej wielowymiarowości, zyskuje dodatkową wartość. Nie jest to bowiem tylko świetna proza, ale doskonały, zmuszający do myślenia opis pewnego wycinka współczesnej rzeczywistości. 

Adam Georgiev, “Planeta samych chłopców”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.