wtorek, 13 lipca 2010

Moje pierwsze kroki literackie









Przeszło rok temu na jedne z zajęć na studiach dziennikarskich miałem za zadanie napisać opowiadanie. Cóż, marny ze mnie prozaik. Za mocno po ziemi chodzę... Ale udało mi się uporać z tym karkołomnym zadaniem. Ocierając się wszakże niebezpiecznie o grafomanię. Zapraszam do lektury. A nuż znajdziecie tu coś dla siebie :)


„We’ll coming home, we’ll coming home...” To nie miało stać się tak wcześnie. Anglia miała stać się Heimatem dłużej. Cztery lata temu, po bolesnym procesie zrywania więzów ze wszystkim, co mnie we Wrocławiu trzymało, przyjechałem na Wyspy z kołaczącą się po głowie bez ustanku myślą: „Zakorzenić się, zakorzenić się, zakorzenić się”. Stanęło na tym, że uwiłem sobie wygodne gniazko polskiego emigranta razem z pięcioma innymi osobami. Finansowo zakotwiczyłem w pubie, gdzie przechodziłem intensywny kurs wyobraźni. Ta część moich zwojów mózgowych, która odpowiada za kreatywne myślenie, nieustannie pracowała nad wynalezieniem paralel między moją pracą a zajęciem galerników czy innych pradawnych prekursorów dzisiejszych pracowników agencji workservice”.


Derywaty, flauta w amerykańskich nieruchomościach i inne zrozumiałe dla przeciętnego człowieka przyczyny sprawiły jednak, że trzeba było wybrać się na Heathrow i nabyć drogą kupna bilet powrotny. Funt brytyjski, swego czasu w Polsce jeden z bożków całych grup zawodowych, zaczął się niebezpiecznie chybotać. Poczciwy funciak nie miał już w sobie tej magii, co kiedyś. Jeszcze pół roku można było obracać w ręce funta, ale tak naprawdę człowiek czuł, że trzyma w dłoni kluczyki do wypasionej fury i/lub do własnego M, urządzonego tak, jak uczą dekoratorzy z klasyków w rodzaju „Teraz Miłość” czy „M jak miłość”. Funciak jednak, przez splot rozmaitych ekonomicznych perturbacji, stał się jednak tylko funciakiem, a nie kluczem do bajecznej przyszłości i rekompensaty  za lata ciężkiej pracy, upokorzeń, chronicznego niedożywienia i zmywania uświnionych przez angielską klientelę naczyń.
Wróciłem z miesiąc temu. Pech chciał, że wraz ze mną w Polsce nie stawiły się zarobione funty. Rozpełzający się po świecie kryzys finansowy pokonał mojego niedawnego szefa jednym ciosem. Nieszczęśnik chciał być uczciwy i wypłacić mi zarobiony cash po dwóch miesiącach zwłoki, jednak jego szlachetne zamiary spełzły na niczym. Moje konto przechowuje więc środki cokolwiek skromne.  
       
***
Z wiekiem zaczynam doceniać rolę namysłu i refleksji. Za młodu człowiek pędzi, rzuca się na życie jak piranie na wrzucone do akwarium mięso. Już, teraz, natychmiast! Czekają ci, którzy powoli szykują się na spotkanie z Czarną Siostrą, zaopatrzoną zawsze w kosę. Zastanawiam się więc, jako były już emigrant: co pcha Polaków do ucieczki na Wyspy?
Pieniądze? Brak perspektyw karierę a’la american style? Któż to wiedzieć może. Ilu emigrantów, tyle motywacji. Jedzie się, żeby zapomnieć. O nieszczęściu, niespełnionej miłości. Jedzie się, żeby liznąć trochę świata. Jedzie się, żeby móc wpisać w CV: „Johhny’s Pub, London, England. Praca barmana. Obowiązki: sporządzanie drinków, sprzątanie lokalu (w domyśle – rzygowin zapitych Angoli, których trzewia nie wytrzymały presjii trawionego alkoholu)”. Taki wpis dobrze wygląda w życiorysie. Liznął człowiek trochę świata, język doszkolił. Obce kultury poznał, z przedstawicielami innych nacji ramię w ramię pracował. Później na lajcie odnajdzie się w projektach zespołowych. Szefowie, jak donoszą specjalistyczne media, szukają gości, którzy mimo umowy zlecenie wejdą w zespół z impetem i rozkręcą go pomysłami. Tacy ludzie zawsze w cenie, zwłaszcza na umowę-zlecenie.
      
***
Wróciłem do Polski w listopadzie 2008 roku i zamieszkałem w rodzinnym domu, pod troskliwym okiem rodziców. Próbowali mnie wychowywać czy raczej na nowo socjalizować, jakby wyczuwali, że Polak po powrocie do Polski w rodzimej rzeczywistości się nie odnajdzie. Traktowałem jednak ich dążenia jako niegroźną nadgorliwość. O wiele bardziej absorbował mnie dysonans poznawczy, który pochłaniał moje myśli. Po powrocie do Polski długo nie mogłem się odnaleźć.
Dziwny był ten kraj. Ludzie zachowywali się tak, jakby największy cham mógł liczyć na dzienną premię od jakiegoś tajemniczego bożka Prostactwa. Miasta przeorane z jednej strony cudami socrealistycznej architektury, z drugiej nowoczesnymi biurowcami, czyli blaszakami bez kształtu, przeszklonymi do granic absurdu i raniącymi przy tym wszelkie normy estetyczne.
Gdy po powrocie trafiłem pierwszy raz na wyremontowany plac Grunwaldzki, miałem ochotę ściągnąć buty i przebiec się przez całe rondo, rzygając na wszystkie budynki. Nowoczesny pasaż, obok peerelowski kwadrat służący za akademik, na rogu średnich rozmiarów wieżowiec przypominający wyprostowanego penisa, wreszcie szpetny i brudny komunistyczny klocek, a na koniec przedwojenny stylowy gmach, dziś służący Politechnice za siedzibę. W środku, do kompletu, wiecznie pełne ludzi Rondo Reagana (tego, dzięki któremu Polska wyszła z komunizmu; Jacek Kuroń, który w PRL-u jednak zrobił trochę dobrej roboty, też ma swoją ulicę, której trzeba szukać na mapie z lupą. Polska polityka historyczna to jest to!), wieczorami podświetlone na niebiesko. Grunwaldzki widziany z nieba wygląda jak makieta dla studentów architektury, postawiona na zajęciach pt. „Style budowlane XX wieku w pigułce”.
Wredna suka z tej Polski. Cztery lata jej nie odwiedzałem, więc ta – w ramach prymitywnej zemsty – zaatakowała moje trzewia. Cios zadała solidny. Trafny. W poczucie elementarnej estetyki godzący. Ustałem, choć od tamtego czasu nie przestaję się dziwić.
***
Wyjeżdżałem 2004 roku - tym samym, kiedy nasi liderzy kłócili się o to, kto ma być chorążym ekipy, która wciągnie polską flagę na masz podczas szczytu UE w Dublinie. Od tego momentu Polska przeszła długą drogę. To trochę tak, jakby wsadzić żółwia na wrotki. Wrotkami są w tym przypadku euro – te same, które zawróciły w głowie tysiącom, tysięcy setkom młodych głównie Polaków, którzy szturmem wzięli wszelkie tanie linie lotnicze i szybko dali nogę za granicę, by tam zarabiać na swoją przyszłość. W Polsce mogli co najwyżej bawić się w internetowy cyberbulling, wylewając pomyje na każdego, kto ich zdaniem był odpowiedzialny za stan polskiej gospodarki, a zwłaszcza rozpieszczenia pracodawców i stopień nepotyzmu, który sprawił, że nawet posada szaletowego była obwarowana koniecznością odbycia stażu.
Kraj się jednak zmieniał. Wkurwieni wyjechali w świat, by zarabiać wymarzone hajs (i żyć, jak ludzie, a nie jak neoliberalni idioci, których egzystencja sprowadza się do dopasowanej na miarę możliwości finansowych konsumpcji). Wraz z nimi wyjechała część słupka pokazującego stopień bezrobocia. Westchnienie ulgi polityków było odczuwalne w całym kraju, jak halny w Tatrach. Rządzenie krajem, w którym dwadzieścia procent obywateli to bezrobotni i gdzie młodzi ludzie kształcą się na potęgę i mają ogromne aspiracje, było przyjemne niczym stosunek seksualny z jeżem. Kłopot jednak, można powiedzieć, wyjechał i dzięki temu władza zamiast na programy socjalne mogła łożyć na projekty finansowane przez unijnych darczyńców z Brukseli.
Prawie półwiecza rządów komuny nie da się zetrzeć jak mokrej plamy z podłogi. Ale, mimo wszystko, w Polsce ten rys widać. Coś się buduje, coś się modernizuje. Naród coraz chętniej buja się po cyberłączach, biurowce też jakby wyższe powstają, ba – nawet Polskie Koleje Powolne (znane oficjalnie jako Polskie Koleje Państwowe) – próbują zmienić wizerunek i zamierzają się zmodernizować, by wreszcie świadczyć usługi przewozowe zamiast objazdowych obozów przetrwania w wagonach pamiętających, jak tow. Cyrankiewicz namiętnym tonem rewolucjonisty groził odrąbaniem ręki każdemu, kto ową kończynę na władzę ludową podniesie. Jest ruch w interesie. Euro płynie. Może kiedyś i drogi będą. Takie prawdziwe drogi, z asfaltu, nie z szarej farby na mapie.
      ***
Ruchu w interesie widać (okiem tak gołym, jak uzbrojonym) też w społeczeństwie. Lud w swojej masie przechodzi teraz poważną mutację. Polacy to teraz poczwarka w stanie przejściowym. Produkt pod nazwą „Polish people under construction”. Homo sovieticus szarpie się w nich i trzyma, oblewany z każdej strony wymogami stawianymi ludziom nowoczesnym, światłym, Europejczykom. Tu nie ma miejsca na schizofrenię, tu jest tylko „kochaj albo rzuć”, ewentualnie – dla twardzieli – płać albo spierdalaj.
Polak zamiast pizzy, która dawno trafiła pod strzechy, jada już raczej sushi. Zamiast kawy z mlekiem prosi już raczej o latte lub nawet cudeńka kawowe, ze śmietaną bitą i truskawkami. Widać, że ex Pani Prezydentowa lekcjami jadania bezy wyrobiła gusta w narodzie.
Kiedyś, gdy na rynek wchodziło pismo „Shape”, eksperci wolali: gazeta się nie przyjmie, bo która Polka będzie potrafiła to wymówić przy kiosku? Wydawca się przejął i w kampanii reklamowej puszczał oczko: „W kiosku proś o SZEJP”. Teraz witryny Ruchu pulsują glamurami, szejpami, mens heltami i nikt nie kracze, że Polak nie wymówi. Ale Polak z tego samego kiosku oprócz glamura wynosi też „Fakt”, czyli pismo schlebiające gustom tak niskim, że gdyby można było je podnieść – kręgosłup by się od tyłka odrywał.
Polak śledzi też najnowsze trendy w modzie i urodzie, a widać to też po jego samochodzie. Polskie kobiety od zawsze plasują się w czołówkach rankingów najpiękniejszych niewiast świata lub jego bliższych okolic. Teraz doszlusować do nich próbują panowie. Widok dżentelmena, który potrafi w drogerii rozprawiać ze swadą o zaletach jednego kremu zwalczającego cienie pod oczami nad drugim nie jest już niczym nadzwyczajnym. Bywa jednak, że ci próbujący uchodzić za European styled guys panowie pojawiają się na imprezach w białych skarpetkach lub umorusani kiepsko rozprowadzonym samoopalaczem. Samochód Polaka przeciętnego z kolei to często dobrze spasiona fura, przywieziona legalnie (o dziwo!) z Niemiec, strasząca przy tym a) bębniącą muzyką techno, b) ilością błota na masce większą niż po Rajdzie Enduro, c) jednym i drugim.
Europejskie już tu przyszło. Stare, chamsko-sarmackie jeszcze nie wyszło. Dlatego dla świeżo zreintegrowanego z Heimatem niedawnego junkworkera z Wysp takim szokiem może być wizyta w dziekanacie uczelni, gdzie udaje się, by poznać warunki rekrutacji na kierunek dziennikarstwo i komunikacja społeczna.


Co prawda do kolejnego naboru zostało jeszcze sporo czasu, ponad pół roku, ale jak się ma za dużo czasu – człowiek może stać się nieco przezorny. Wchodzi taki do gabinetu, urządzonym w świetnym stylu i wyposażonym w (na oko) całkiem niezłe komputery. Podchodzi do jednego z biurek, gdzie na interesantów czeka młoda, wymuskana i całkiem urodziwa sekretarka, pyta wreszcie:
- Dzień dobry szanownej pani. Jakie dokumenty muszę złożyć...
- Chwileczkę.
- ... żeby móc przystąpić do rekrutacji na dziennikarstwo?
-  Głuchy czy niewychowany?
- Przepraszam?
- Nie widzi, że mi lakier na pazkokciach schnie? Jak mam Panu formularze podać, skoro mogę uświnić dokumenty. Czy Pan myśli choć trochę? Proszę wyjść i poczekać na korytarzu. Ta dzisiejsza młodzież!
- Ale ja tylko z papierami chciałem...
- Panie drogi, papiery papierami, ale na Uniwersytet żadnego chama nie przyjmiemy!
***
Z moim najlepszym przyjacielem znam się od czasów ogólniaka. Niejedno piwo razem się wypiło, niejeden mecz rozegrało, niejedną debatę stoczyło. Solidna męska przyjaźń hartowała się przez lata, by teraz przybrać postać solidnej życiowej podpory. Kolega ów ciągot emigracyjnych nigdy nie przejawiał.
- Emigranci pojadą, kasę zarobią i co? Wrócą do Polski i kto im da pracę na stanowisku kierowniczym po harówce na zmywaku? Pozostanie im założyć własną firmę, a nie każdy ma talent przedsiębiorcy. Jeden z drugim zbankrutują i sen o potędze się skończy, a zacznie gorzkie życie. Ci, którzy zostaną, będą mieli większe szanse – mawiał.
Jak mówił, tak zrobił i został. Trwanie przy wrocławskim korzeniu się opłaciło. Kolega po stażu załapał się do lokalnej telewizji i teraz nieźle mu się powodzi. Powiada teraz, że kraj się rozwija, ale stare, jak Chińczyki, trzyma się mocno. Opowiada o swojej uczelni, na której zdobywał dyplom licencjata. Szkoła to we Wrocławiu znana i poważana, mająca solidny budżet i korzystająca z pieniędzy sensownie. Uczelnia dysponuje dobrym sprzętem, słowem  - ma się czym pochwalić. Profesorowie starej daty potrafią jednak uzmysłowić człowiekowi, jak długą drogę Polska przeszła.
- Pierwszy rok studiów, jestem na wykładzie ze społecznego i kulturowego oddziaływania mediów. 
Stary profesor pyta: Czy wiedzą państwo, kiedy powstał Internet?
W górę wystrzelił las rąk. – W latach 80. Na dobre, a w zarysie już w 60. – odpowiada sala.
- Ależ co państwo za bzdury plotą. Internet powstawał w latach ’39-’45 – piekli się profesor.
- Ale jak to? – nad twarzach studentów rysuje się potężne zdumienie.
- Tak to! Internet stworzyli Niemcy w obozach, do liczenia Żydów. Nareszcie się Żydki do czegoś przydały, hehe – opowiada naukowiec (?), dumny z siebie, że zaskoczył młodziaków. – Prąd Niemcy brali z tych drutów pod napięciem. Niech państwo nie wierzą w te lewackie bzdury, że sieć powstała w USA. Żydomasoneria wszystko zrobi, żeby przypisać sobie autorstwo najlepszych wynalazków – kończy profesor.
Chwała tym, którzy mówią, że antysemici to ci, którzy o antysemityzmie Polaków mówią i w ten sposób prowokują do antysemityzmu. Ave, durnie.


***
Po powrocie do Wrocławia potrzebowałem około miesiąca, by ogarnąć pulsującą od absurdów, sprzeczności dziwów przeróżnych polską rzeczywistość. Wreszcie udało mi się osiągnąć spokój ducha. – Rozumiem ten grajdołek – mówiłem do siebie. – Już mnie tu nic nie zaskoczy, teren rozpoznany, można iść do ludzi.
Uznałem, że czas oderwać się od problemów ze studiami i poszukiwaniem zajęcia zarobkowego innego niż wykładanie kremów i podpasek w supermarkecie. Rozglądanie się za pracą pożerało mi większość wolnego czasu. Stwierdziłem jednak, że wypadałoby wreszcie wyjść na miasto i wypić, jak tylko w Polsce się pija.
Umówiłem się ze znajomymi na Rynku. Do celu dotarłem tramwajem, co samo w sobie było ciekawą przygodą. Trafił mi się kurs obsługiwany przez peerelowskiego „ogórka”, który na każdym zakręcie złowieszczo trzeszczał, jakby za chwilę miał przełamać się na pół i odejść na zasłużoną emeryturę w częściach. Gdy wreszcie dotarłem do przystanku na Świdnickiej, powiedziałem sobie: - Za ten kurs dodatkowe dwie piędziesiątki. Koniecznie. Żyje się raz, a kto wie, kiedy się żyć przestanie, jeśli jedzie się takim ramolem.
Gdybym wiedział, co wydarzy się w drodze na Rynek, nie wysiadłbym z tego tramwaju, tylko wywalił motorniczego z kabiny i uprowadził maszynę. Co z tego, że pobujałbym się po mieście przez 20 minut, a później wylądowałbym na glebie przygnieciony solidnym policyjnym trepem.   
     
***
Wysiadłem z tramwaju i sięgnąłem do kieszeni kurtki, by wyciągnąć papierosy. Okazało się, że paczka jest pusta. Miałem jeszcze czas, więc wstąpiłem po drodze do pobliskiego monopolowego. Wszedłem i pokornie zająłem swoje miejsce w kolejce, pamiętając o regułach brytyjskich queues. Anglicy pewnie nawet podczas nalotu bombowego staliby w równiutkiej kolejce do wyjścia ewakuacyjnego. Tu co prawda była Polska, ale moja emigracyjna skorupa przylegała jeszcze całkiem nieźle.
- Ty, pedale pierdolony, goń się stąd! – usłyszałem nagle za plecami. 
Nie zareagowałem, sądząc, że może przed wejsciem do lokalu ktoś postanowił okazać swoją homoseksualną naturę, wywołując oczywiste w takich sytuacjach w Polsce oburzenie. Mój spokój trwał jeszcze jakie
ś dwadzieścia sekund. Wtedy potężne łapsko chwyciło mnie od tyłu za kark i rzuciło na drzwi wejściowe.

Wylądowałem na podłodze. Po chwili z trudem się podniosłem i wtedy na mojej twarzy wylądował potężny cios. Zachwiałem się i odruchowo zasłoniłem głowę w obronie przed kolejnymi próbami pozbawienia mnie zębów.
- Cioto jebana, czego tu? To nie Love Parade, łajzo! – usłyszałem.
W ten sposób niezadowolenie ze stania ze mną w jednej kolejce wyraził młody człowiek o budowie niedźwiedzia i urodzie zdziwionej świni. Z jego ust wydobywała się solidna woń wódki. Mój adwersarz miał na sobie kurtkę z herbem Śląska Wrocław, co sugerowało mocno nacjonalistyczne poglądy. Tylko dlaczego mnie obił?
- Koleś, w spedalonych portkach i tej, kurwa, kurteczce, to możesz sobie chodzić po domu! Co, lachonie, ganiasz przed lustrem w staniku i damskich majtach? Wypierdalaj stąd, bo zaraz zobaczymy, co potrafi twoje dupsko – nie dawał za wygraną zdenerwowany moją obecnością kolejkowicz.
Kolejnego ciosu już nie otrzymałem. Stanęło na tym, że wylądowałem na chodniku przed sklepem, rzucony jak wór na ziemniaki. Pozostali kolejkowicze w momencie, gdy nawiązywałem bliższy kontakt z podpitym kibicem zajęci byli intensywnym poszukiwaniem dziur w suficie. Nie zareagował nikt...
Na imprezę wyszedłem ubrany „po londyńsku”. Okazało się jednak, że mocno połyskująca fioletowa kurtka, dość ciasne spodnie, wątła budowa ciała i lekko nażelowane, postawione na sztorc włosy wystarczą, by zostać nazwanym „pedałem” i wyrzuconym ze sklepu, przez dżentelmena, dla którego polska wspólnota to wspólnota zdrowych, silnych i heteroseksualnych mężczyzn. Mniejsza już o to, że z homoseksualizmem mam tyle wspólnego, co wiewiórka z uprawą buraków. I mniejsza też o to, że gdybym wyszedł w podobnym stroju na ulice Londynu – musiałbym podłożyć bombę pod miejski autobus, by ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę.
     
Czasem myślę, że Polska nie jest – jak chcieliby romantycy – krzyżowaną, ciemiężoną i wiecznie obleganą przez wroga niewiastą, której honoru i czci trzeba bronić do ostatniej kropli krwi. Prędzej powiem, że Polska jest jak dziecko specjalnej troski. Kochać ją trzeba, ale bywa kurewsko cieżko.